niedziela, 4 maja 2014

Ochotniczka

Stało się to tak nagle. Informacja usłyszana przez nas ze szkolnego radiowęzła długo nie potrafiła do mnie dotrzeć. Właściwie to wciąż nie wierzę. Jak gdyby sen, z którego już za moment się zbudzę i o którym w tej samej chwili zapomnę. Najgorszy sen. Nadzieja, że odetchnę z ulgą, że tak naprawdę wszystko jest tak, jak było, że nie usłyszeliśmy żadnego komunikatu. Ale prawda nie chciała być kłamstwem.
Tym razem sytuacja była właściwie nie do przeskoczenia. Wróg wkroczył. Jak obiecał, tak zrobił. Krew przelewa się już przez ulice stolicy. Zdaje mi się, jakbym tu, gdzie jestem, słyszała dochodzące stamtąd krzyki. I płacz. Płacz niemowląt i małych dzieci, płacz kobiet i mężczyzn... Szczekanie psów, pisk opon samochodów ludzi, którzy pokładają jeszcze nadzieje w ucieczce. Ale nie ma gdzie uciekać. Mam przed oczami obraz ostrzeliwanych matek z dziećmi, niepełnosprawnych emerytów, a także nastolatków, takich jak ja, którym w jednej sekundzie odebrano szansę na spełnianie marzeń, na przyszłość...
Wszystko to na razie wizje, które od tego dnia towarzyszą chyba każdemu, kto ma choć odrobinę wrażliwości. Chociaż, wbrew pozorom, niewielu tak właściwie poruszyła ta wiadomość. To już nie czasy naszych dziadków, którzy z podniesioną głową oddawali życie za swoją ojczyznę, no i za naszą przyszłość. To już nie czasy wielkich bohaterów i patriotów.
Było to akurat na lekcji historii. Paradoksalne podsumowanie tematu. Po wysłuchaniu komunikatu zapanowała totalna cisza na co najmniej cztery pełne minuty, co jest, wbrew pozorom, długim okresem czasu jak na siedzenie w bezruchu i oczekiwanie na jakąś reakcję. Na obudzenie się z koszmaru...
Pani profesor usiadła przy biurku i ukryła twarz w dłoniach. Płakała. Kobieta, która twardo stąpa po ziemi, ciągnie za uszy i trzepie linijką po rękach. Kobieta o najwyższym chyba autorytecie wśród całej kadry nauczycielskiej, włączając w to dyrektora. Kobieta, której bali się nawet zbulwersowani ojcowie „skrzywdzonych” ocenami dzieci. Siedziała naprzeciw nas i płakała, w totalnej bezradności.
W końcu podniosła głowę. Po policzkach spływał jej rozmazany tusz do rzęs. Może wydawać się to dziwne, ale pani Ardor, mimo nie najmłodszego wieku, była naprawdę ładną kobietą, z klasą. Dobrze ubrana i uczesana, zawsze umalowana; tylko największy prostak mógłby ją wyśmiać. Okazanie przez nią słabości było dla nas utratą wszelkiej nadziei – jak gdyby już nic lepszego miało nas nigdy w życiu nie spotkać...
Wojska wkroczyły do stolicy. Ludzie giną na ulicach, a władza już pewnie przebywa w sobie tylko znanych kryjówkach. O ile w ogóle nie opuściła już kraju...
Chodziło im głównie o stolicę. Minie jeszcze trochę czasu, zanim całkowicie przejmą władzę, również nad nami. Jednak ile może znaczyć miesiąc dłużej lub krócej?
Zebraliśmy się w jednym miejscu, na sali gimnastycznej. Dyrektor i przewodniczący szkoły, kolega Lucas z mojej klasy, stali na środku i czekali, aż ucichnie gwar. Nie trwało to długo – nikt nie miał ochoty na rozmowy.
Ich miny, podobnie jak i nasze, wyrażały tak naprawdę wszystko. Chociaż, jak wspominałam wcześniej, na wielu jakby zupełnie nie zrobiło to wrażenia. Nie na tyle jednak, żeby zachować się niewłaściwie czy niepoważnie. Nikomu do śmiechu nie było.
- W związku z zaistniałą sytuacją i ze względu na niewielki oddział wyszkolonych jednostek, zostanie przeprowadzony nabór ochotników do armii. Klasyfikują się mężczyźni od 18 roku życia o nienagannym stanie zdrowia. W naszym przypadku, liczymy na trzecioklasistów. Na listę będzie można się wpisywać przy głównym korytarzu.
Wypowiedź, uważnie przez nas wysłuchana, nie spotkała się jednak z jakąkolwiek reakcją z naszej strony. Każdy na pewno zadał sobie pytanie, który z chłopaków choć przez chwilę rozważy możliwość wpisania się na tę listę. Jednak dyrektor miał obowiązek to ogłosić, załatwił więc, co należy, i nakazał nauczycielom odprowadzić uczniów do sal lekcyjnych.
Na żadnej kolejnej godzinie nie potrafiłam się skupić. W mojej głowie roiło się od wizji rozstrzeliwanych nastolatków, w mundurach wojennych z bronią w ręku. Tych nielicznych, którym sumienie rozkaże wpisać się na listę. Może w innych szkołach znajdą się tacy; na naszą raczej nie było co liczyć.
Pojawiła się jeszcze jedna myśl – dlaczego tylko chłopcy? Skoro ochotnicy, to czemu by nie brać pod uwagę naszej klasy sportowej, w której przeważają dziewczyny? Nie chcę być posądzana o feminizm, ale wystarczyłby warunek „od 18 roku życia”. Ukończyłam tyle 3 miesiące temu, a z wuefu radzę sobie całkiem nieźle...
Minęły 4 dni, a lista wciąż widniała pusta. Wypisano na niej tylko jeden pod drugim numerki od 1 do 5, jednak nie sądzę, by choć tylu ochotników się znalazło.
Denerwowało mnie zachowanie innych, w szczególności chłopaków, którzy zamiast potraktować sprawę poważnie, zachowywali się chyba jeszcze gorzej niż zwykle – czyli jak banda idiotów.
Tylko Lucas wydawał się inny. Podczas, gdy zawsze, jako dusza towarzystwa, wszędzie było go pełno, tryskał poczuciem humoru i niespożytą energią, od tamtego dnia potrafił cały dzień się nie odzywać. Najczęściej, podczas przerw, siadał gdzieś w kącie, zakładał słuchawki na uszy i czytał książkę... Zupełnie niepodobne do niego! W dodatku chyba tylko ja zastanowiłam się nad tym, gdzie podział się przebojowy przewodniczący, bo gdy zapytałam o to chłopaków, wzruszyli tylko ramionami i wrócili do swoich głupich żartów...
Dzień piąty. Z każdym z nich powiększał się natłok moich myśli. Dręczyło mnie coś, czego nie powinnam była realizować, wręcz nie mogłam. Jednak do piątkowego popołudnia podjęłam jednoznaczną decyzję.
Tłum uczniów zmierzał w stronę szatni, w końcu zostałam sama na korytarzu. Przez ułamek sekundy zawahałam się, jednak w tej chwili już nic nie było w stanie zmienić mojego zamierzenia. Pewnym krokiem podeszłam do stolika, wzięłam do ręki długopis i starannie wpisałam swoje imię i nazwisko przy numerze 1...

* * * * * * * *

Nikomu w domu nie powiedziałam o tym, co właśnie zrobiłam. Całą sobotę i niedzielę przesiedziałam w domu, słuchając, czy to w telewizji, czy z rozmów rodziców, o nadchodzącej klęsce. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co nastąpi. Co zrobi z nami „nowa władza”...
Gdy w poniedziałek rano weszłam do budynku szkoły, zostałam obrzucona dziesiątkami par oczu. Nieliczni odpowiedzieli na moje „cześć”, w dodatku nienaturalnym tonem. Biegnąc w stronę głównego korytarza zderzyłam się z chłopakiem. Rzuciłam krótkie „przepraszam” jednak zatrzymałam się na moment, bo był to Lucas. Spojrzał mi prosto w oczy; staliśmy tak przez krótką chwilę, po czym rozeszliśmy się. Po chwili wszystko było dla mnie jasne.
Na liście prezentował się taki oto nowy skład:
1. Nina Rose
2. Lucas Brown
3.
4.
5.
Była to ostatnia rzecz, jakiej spodziewałam się dzisiejszego dnia. A miał on dopiero swój początek...
Skąd Lucas na liście? Jeszcze tydzień temu byłby ostatnią osobą, którą posądzałabym o to. Starałam się, mimo wszystko, odciągnąć od niego myśli...
Po dwóch godzinach lekcyjnych miałam dość. Każdy belfer, niby to ukradkiem, a jednak patrzy na mnie tym samym zimnym wzrokiem, co inni. Jednak nikt nie odważył się skomentować. Nie wiedziałam, czy się wkurzać, czy bać...
Pod koniec dnia, gdy przechodziłam tamtym korytarzem, zerknęłam zaledwie kątem oka w stronę stolika, jednak to wystarczyło, żeby dostrzec, że nie ma tam kartki. Nie musiałam długo się zastanawiać – ciężko było nie zauważyć tłumu ludzi przy tablicy ogłoszeń. Z trudem udało mi się dopchać do samego przodu. Oto co zobaczyłam – dwa pierwsze nazwiska napisane czarnym długopisem ze stolika oraz co najmniej 15 kolejnych napisanych zielonym, który to trzymał w ręku chłopak stojący obok i właśnie wpisywał liczbę 18. Otaczała go gromada jeszcze kolejnych 15 osób, z niecierpliwością czekających na swoją kolej...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz