Stało się to
tak nagle. Informacja usłyszana przez nas ze szkolnego radiowęzła długo nie
potrafiła do mnie dotrzeć. Właściwie to wciąż nie wierzę. Jak gdyby sen, z
którego już za moment się zbudzę i o którym w tej samej chwili zapomnę.
Najgorszy sen. Nadzieja, że odetchnę z ulgą, że tak naprawdę wszystko jest tak,
jak było, że nie usłyszeliśmy żadnego komunikatu. Ale prawda nie chciała być
kłamstwem.
Tym razem
sytuacja była właściwie nie do przeskoczenia. Wróg wkroczył. Jak obiecał, tak
zrobił. Krew przelewa się już przez ulice stolicy. Zdaje mi się, jakbym tu,
gdzie jestem, słyszała dochodzące stamtąd krzyki. I płacz. Płacz niemowląt i
małych dzieci, płacz kobiet i mężczyzn... Szczekanie psów, pisk opon samochodów
ludzi, którzy pokładają jeszcze nadzieje w ucieczce. Ale nie ma gdzie uciekać.
Mam przed oczami obraz ostrzeliwanych matek z dziećmi, niepełnosprawnych
emerytów, a także nastolatków, takich jak ja, którym w jednej sekundzie
odebrano szansę na spełnianie marzeń, na przyszłość...
Wszystko to
na razie wizje, które od tego dnia towarzyszą chyba każdemu, kto ma choć
odrobinę wrażliwości. Chociaż, wbrew pozorom, niewielu tak właściwie poruszyła
ta wiadomość. To już nie czasy naszych dziadków, którzy z podniesioną głową
oddawali życie za swoją ojczyznę, no i za naszą przyszłość. To już nie czasy
wielkich bohaterów i patriotów.
Było to
akurat na lekcji historii. Paradoksalne podsumowanie tematu. Po wysłuchaniu
komunikatu zapanowała totalna cisza na co najmniej cztery pełne minuty, co
jest, wbrew pozorom, długim okresem czasu jak na siedzenie w bezruchu i
oczekiwanie na jakąś reakcję. Na obudzenie się z koszmaru...
Pani
profesor usiadła przy biurku i ukryła twarz w dłoniach. Płakała. Kobieta, która
twardo stąpa po ziemi, ciągnie za uszy i trzepie linijką po rękach. Kobieta o
najwyższym chyba autorytecie wśród całej kadry nauczycielskiej, włączając w to
dyrektora. Kobieta, której bali się nawet zbulwersowani ojcowie „skrzywdzonych”
ocenami dzieci. Siedziała naprzeciw nas i płakała, w totalnej bezradności.
W końcu
podniosła głowę. Po policzkach spływał jej rozmazany tusz do rzęs. Może wydawać
się to dziwne, ale pani Ardor, mimo nie najmłodszego wieku, była naprawdę ładną
kobietą, z klasą. Dobrze ubrana i uczesana, zawsze umalowana; tylko największy
prostak mógłby ją wyśmiać. Okazanie przez nią słabości było dla nas utratą
wszelkiej nadziei – jak gdyby już nic lepszego miało nas nigdy w życiu nie
spotkać...
Wojska
wkroczyły do stolicy. Ludzie giną na ulicach, a władza już pewnie przebywa w
sobie tylko znanych kryjówkach. O ile w ogóle nie opuściła już kraju...
Chodziło im
głównie o stolicę. Minie jeszcze trochę czasu, zanim całkowicie przejmą władzę,
również nad nami. Jednak ile może znaczyć miesiąc dłużej lub krócej?
Zebraliśmy
się w jednym miejscu, na sali gimnastycznej. Dyrektor i przewodniczący szkoły,
kolega Lucas z mojej klasy, stali na środku i czekali, aż ucichnie gwar. Nie
trwało to długo – nikt nie miał ochoty na rozmowy.
Ich miny,
podobnie jak i nasze, wyrażały tak naprawdę wszystko. Chociaż, jak wspominałam
wcześniej, na wielu jakby zupełnie nie zrobiło to wrażenia. Nie na tyle jednak,
żeby zachować się niewłaściwie czy niepoważnie. Nikomu do śmiechu nie było.
- W związku z
zaistniałą sytuacją i ze względu na niewielki oddział wyszkolonych jednostek, zostanie
przeprowadzony nabór ochotników do armii. Klasyfikują się mężczyźni od 18 roku
życia o nienagannym stanie zdrowia. W naszym przypadku, liczymy na
trzecioklasistów. Na listę będzie można się wpisywać przy głównym korytarzu.
Wypowiedź,
uważnie przez nas wysłuchana, nie spotkała się jednak z jakąkolwiek reakcją z
naszej strony. Każdy na pewno zadał sobie pytanie, który z chłopaków choć przez
chwilę rozważy możliwość wpisania się na tę listę. Jednak dyrektor miał
obowiązek to ogłosić, załatwił więc, co należy, i nakazał nauczycielom
odprowadzić uczniów do sal lekcyjnych.
Na żadnej
kolejnej godzinie nie potrafiłam się skupić. W mojej głowie roiło się od wizji
rozstrzeliwanych nastolatków, w mundurach wojennych z bronią w ręku. Tych
nielicznych, którym sumienie rozkaże wpisać się na listę. Może w innych
szkołach znajdą się tacy; na naszą raczej nie było co liczyć.
Pojawiła się
jeszcze jedna myśl – dlaczego tylko chłopcy? Skoro ochotnicy, to czemu by nie
brać pod uwagę naszej klasy sportowej, w której przeważają dziewczyny? Nie chcę
być posądzana o feminizm, ale wystarczyłby warunek „od 18 roku życia”.
Ukończyłam tyle 3 miesiące temu, a z wuefu radzę sobie całkiem nieźle...
Minęły 4
dni, a lista wciąż widniała pusta. Wypisano na niej tylko jeden pod drugim
numerki od 1 do 5, jednak nie sądzę, by choć tylu ochotników się znalazło.
Denerwowało
mnie zachowanie innych, w szczególności chłopaków, którzy zamiast potraktować
sprawę poważnie, zachowywali się chyba jeszcze gorzej niż zwykle – czyli jak
banda idiotów.
Tylko Lucas
wydawał się inny. Podczas, gdy zawsze, jako dusza towarzystwa, wszędzie było go
pełno, tryskał poczuciem humoru i niespożytą energią, od tamtego dnia potrafił
cały dzień się nie odzywać. Najczęściej, podczas przerw, siadał gdzieś w kącie,
zakładał słuchawki na uszy i czytał książkę... Zupełnie niepodobne do niego! W
dodatku chyba tylko ja zastanowiłam się nad tym, gdzie podział się przebojowy
przewodniczący, bo gdy zapytałam o to chłopaków, wzruszyli tylko ramionami i
wrócili do swoich głupich żartów...
Dzień piąty.
Z każdym z nich powiększał się natłok moich myśli. Dręczyło mnie coś, czego nie
powinnam była realizować, wręcz nie mogłam. Jednak do piątkowego popołudnia
podjęłam jednoznaczną decyzję.
Tłum uczniów
zmierzał w stronę szatni, w końcu zostałam sama na korytarzu. Przez ułamek
sekundy zawahałam się, jednak w tej chwili już nic nie było w stanie zmienić
mojego zamierzenia. Pewnym krokiem podeszłam do stolika, wzięłam do ręki
długopis i starannie wpisałam swoje imię i nazwisko przy numerze 1...
* * *
* * * * *
Nikomu w
domu nie powiedziałam o tym, co właśnie zrobiłam. Całą sobotę i niedzielę
przesiedziałam w domu, słuchając, czy to w telewizji, czy z rozmów rodziców, o
nadchodzącej klęsce. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co nastąpi. Co zrobi z
nami „nowa władza”...
Gdy w
poniedziałek rano weszłam do budynku szkoły, zostałam obrzucona dziesiątkami
par oczu. Nieliczni odpowiedzieli na moje „cześć”, w dodatku nienaturalnym
tonem. Biegnąc w stronę głównego korytarza zderzyłam się z chłopakiem. Rzuciłam
krótkie „przepraszam” jednak zatrzymałam się na moment, bo był to Lucas.
Spojrzał mi prosto w oczy; staliśmy tak przez krótką chwilę, po czym
rozeszliśmy się. Po chwili wszystko było dla mnie jasne.
Na liście
prezentował się taki oto nowy skład:
1. Nina Rose
2. Lucas
Brown
3.
4.
5.
Była to
ostatnia rzecz, jakiej spodziewałam się dzisiejszego dnia. A miał on dopiero
swój początek...
Skąd Lucas
na liście? Jeszcze tydzień temu byłby ostatnią osobą, którą posądzałabym o to.
Starałam się, mimo wszystko, odciągnąć od niego myśli...
Po dwóch
godzinach lekcyjnych miałam dość. Każdy belfer, niby to ukradkiem, a jednak
patrzy na mnie tym samym zimnym wzrokiem, co inni. Jednak nikt nie odważył się
skomentować. Nie wiedziałam, czy się wkurzać, czy bać...
Pod koniec
dnia, gdy przechodziłam tamtym korytarzem, zerknęłam zaledwie kątem oka w
stronę stolika, jednak to wystarczyło, żeby dostrzec, że nie ma tam kartki. Nie
musiałam długo się zastanawiać – ciężko było nie zauważyć tłumu ludzi przy
tablicy ogłoszeń. Z trudem udało mi się dopchać do samego przodu. Oto co
zobaczyłam – dwa pierwsze nazwiska napisane czarnym długopisem ze stolika oraz
co najmniej 15 kolejnych napisanych zielonym, który to trzymał w ręku chłopak
stojący obok i właśnie wpisywał liczbę 18. Otaczała go gromada jeszcze
kolejnych 15 osób, z niecierpliwością czekających na swoją kolej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz