na człowieka pająka nietoperza zabrakło nam
tuszu w drukarce, ratujemy się przebieranką
w pudełkach bez okienka chowamy mutacje
stare dobrze znane niewarte wykrzyknika w dymku
a jednak czytelne wolne od 2D
nie te z wybuchem, czego po prawdzie nie szkoda
zważywszy na tempo, z jakim odnawia się
dziurawe drogi szemrane dzielnice
bez kostiumu też można, wystarczy nie zważać na rozmach
Strony
- Strona główna
- O mnie
- „Biały i Czarna”
- LubimyCzytać
- Nowa Fantastyka
- Kreatywni
- Penana
- ResearchGate
- Magazyn „Biały Kruk” (numer specjalny)
- Ekstrakty. Tom drugi (Fantazmaty)
- Obcość (Zapomniane sny)
- Magazyn „Biały Kruk” (redakcja i korekta)
- Beza wśród korzennych ciastek
- Połów. Poetyckie debiuty 2019
- Sztuka jest kobietą
- Suplement (2017–2021)
czwartek, 31 sierpnia 2017
środa, 30 sierpnia 2017
843. Społem
czytaj uważnie. to, co mam do napisania
tyczy się Ciebie pokolenia pra i potomne
sekundę temu umarł człowiek
rozbił się o ścianę, za nią puste stronice
bez punktu zaczepienia, bezpiecznie odtransportowany
w skafandrze zamiast skóry, już nie nazwiesz go alfabetem
tymczasem trzymasz się literka po literce
kilka Ci się należy kilka ktoś zawłaszczył
order alfa dla pierwszego, który złapał haczyk
starannie obliczonej ilości kombinacji
szansa że będziesz dziewczynką chłopcem
biały czarny żółty przeźroczysty
swędzi pod włosami daje pole do popisu
klasyfikacja to właściwa część scenariusza
ta tłustym drukiem czcionką pochyłą
jedno spojrzenie wystarczy, by poznać swoje miejsce
przeskakiwać nie wypada. wnet wyłapie cię
korektor z batem, przekora zachęci do słowotwórstwa
przeprogramowania na akcję reakcję
w nowym słowniku będą łączyć się dowolnie
wyrazów nie braknie, zasiejemy podlejemy glebę
niech kiełkują w nowe frazy, niech żyją
związkami zgody w zdaniach wielokrotnie złożonych
tyczy się Ciebie pokolenia pra i potomne
sekundę temu umarł człowiek
rozbił się o ścianę, za nią puste stronice
bez punktu zaczepienia, bezpiecznie odtransportowany
w skafandrze zamiast skóry, już nie nazwiesz go alfabetem
tymczasem trzymasz się literka po literce
kilka Ci się należy kilka ktoś zawłaszczył
order alfa dla pierwszego, który złapał haczyk
starannie obliczonej ilości kombinacji
szansa że będziesz dziewczynką chłopcem
biały czarny żółty przeźroczysty
swędzi pod włosami daje pole do popisu
klasyfikacja to właściwa część scenariusza
ta tłustym drukiem czcionką pochyłą
jedno spojrzenie wystarczy, by poznać swoje miejsce
przeskakiwać nie wypada. wnet wyłapie cię
korektor z batem, przekora zachęci do słowotwórstwa
przeprogramowania na akcję reakcję
w nowym słowniku będą łączyć się dowolnie
wyrazów nie braknie, zasiejemy podlejemy glebę
niech kiełkują w nowe frazy, niech żyją
związkami zgody w zdaniach wielokrotnie złożonych
842. Że cię nie opuszczę do jutra
karmi mnie natchnieniem
łyżeczka melodramatu ma w sobie nutkę goryczy
tuż przy zwężeniu, gdzie pierwszy dociera koniuszek języka
z niego słodkie słówko zawróciło i blokuje mi przełyk
próbuję przetkać wskazującym, szarpię spust pod kciukiem
mimo braku naboju, dłubię z chirurgiczną fantazją
już wiem, gdzie podziewały się te dawno zapomniane
listy bez znaczka, bo kosztował reputację
kroplę sentymentu więżę w oku dla świętego spokoju
w razie czego nie jem nie oddycham
niedrożność wytłumaczę zgagą piekącym niewysłowieniem
niech od środka grzeje próchno narzędzie nierządu
nierzędzie narządu zardzewiałe od potu
jak długo grzebałam, tak do dziś nie natknęłam się
na złośnika piromana, tego co szepce namiętność
przyjemną, bo ciepłą, tyle że co dzień inną
łyżeczka melodramatu ma w sobie nutkę goryczy
tuż przy zwężeniu, gdzie pierwszy dociera koniuszek języka
z niego słodkie słówko zawróciło i blokuje mi przełyk
próbuję przetkać wskazującym, szarpię spust pod kciukiem
mimo braku naboju, dłubię z chirurgiczną fantazją
już wiem, gdzie podziewały się te dawno zapomniane
listy bez znaczka, bo kosztował reputację
kroplę sentymentu więżę w oku dla świętego spokoju
w razie czego nie jem nie oddycham
niedrożność wytłumaczę zgagą piekącym niewysłowieniem
niech od środka grzeje próchno narzędzie nierządu
nierzędzie narządu zardzewiałe od potu
jak długo grzebałam, tak do dziś nie natknęłam się
na złośnika piromana, tego co szepce namiętność
przyjemną, bo ciepłą, tyle że co dzień inną
wtorek, 29 sierpnia 2017
841. Przesłuchanie Sørensena
przyswojony poziom pecha najwyraźniej stanowi zagrożenie
za odczyn obojętny obrywam nie po raz pierwszy
za wodę i krew, gdy złamali w czułym miejscu
wypłynęłam zasadowo, w świetnym stylu
jak to mówią potomni, wtedy miało się zaledwie
na końcu języka kwaśną ripostę, w oczach szczypiącą najdotkliwiej
przy obserwacji zaczynu. w wysokiej temperaturze
można mnie ulepić, choć to roztwór z natury niespójny
za odczyn obojętny obrywam nie po raz pierwszy
za wodę i krew, gdy złamali w czułym miejscu
wypłynęłam zasadowo, w świetnym stylu
jak to mówią potomni, wtedy miało się zaledwie
na końcu języka kwaśną ripostę, w oczach szczypiącą najdotkliwiej
przy obserwacji zaczynu. w wysokiej temperaturze
można mnie ulepić, choć to roztwór z natury niespójny
840. Mrowienie gdzie każdy musi
jeszcze skrada się w resztkach starości
w kotkach za uszami pchła, pod sercem nosi dżumę
szepnęła mi równowagę w przyrodzie
ze śladem zegarka na nadgarstku zapoznała się zawczasu
jeszcze w podstawówce, nim ukradli
za pocałunek pięści. łaskotała, gdy myślałam
to ten rodzaj miłości, swędziało przy pierwszej gorączce
już gdzieś głębiej, gdzie wstydziłam się powiedzieć
zbyt intymne na prawdę i wyzwanie
chowane pod rękawem, odkąd nie powiedział, że też to czuje
do dziś mam stygmat, w szkatułce pod skórą na pamiątkę
sekundy na celowniku, od tamtej chwili głowa do odstrzału
reszta pod ubraniem, uniknie zdemaskowania
dawno obeschła, niepodlewana w czasie
największych upałów podatności na epidemię
klimat sprzyja plażowiczom, pozwala zapomnieć
o pudełku bez czekoladek, tych spartaczonych już na wstępie
w kotkach za uszami pchła, pod sercem nosi dżumę
szepnęła mi równowagę w przyrodzie
ze śladem zegarka na nadgarstku zapoznała się zawczasu
jeszcze w podstawówce, nim ukradli
za pocałunek pięści. łaskotała, gdy myślałam
to ten rodzaj miłości, swędziało przy pierwszej gorączce
już gdzieś głębiej, gdzie wstydziłam się powiedzieć
zbyt intymne na prawdę i wyzwanie
chowane pod rękawem, odkąd nie powiedział, że też to czuje
do dziś mam stygmat, w szkatułce pod skórą na pamiątkę
sekundy na celowniku, od tamtej chwili głowa do odstrzału
reszta pod ubraniem, uniknie zdemaskowania
dawno obeschła, niepodlewana w czasie
największych upałów podatności na epidemię
klimat sprzyja plażowiczom, pozwala zapomnieć
o pudełku bez czekoladek, tych spartaczonych już na wstępie
wtorek, 22 sierpnia 2017
839. Najęty jak najęty
Kłapouch skrycie mianował się królem zwierząt
anhedonią nakrapia się warzywa, dobre na ukojenie
rozjuszonych fantasmagorii, w smaku mdłe na zachętę
dzień jak co dzień głowa w czapce
w czapce słuchawki dyktują czego się zabrania
oczekiwać na wstępie, głowy gadają w czterech ścianach
podłączone do prądu, tak przesyłają sobie miłość
z Australii do Polaków w Wielkiej Brytanii
gorzcy w powrotach słodcy tylko pod kołdrą
w dniu wynagrodzenia, potem chomik wraca do karuzeli
wymyślonej, by zwierzątko miało grafik
rozplanowane dążenie z przerwą na poidełko
koniecznie z procentem. zza szyby obserwują go dzieci
wytykają paluszkami, nie pytają
o zdrowy tryb życia, raczej o bieganie w miejscu
838. Którzy nie widzieli
nie dojdzie mnie swąd palonych nadgodzin
co najwyżej kłębek dymu, tyle co wdycham
przy porannym papierosie. jeszcze nie dowierzasz
można żyć bez kroplówki, rak języka wziął się wszak
z przedawkowania wi-fi, pypcie wskakują do zamkniętych ust
przenoszone bezprzewodowo, spokojnie mogę więc
całować trawę ziemię lizać wodospady
gdzie nie plułeś żargonem ułożyć alfabet
z nowych gatunków myśli, nie sądziłam
że taki we mnie pokład, zwykle cięty
martwą linią nożem budżetowym
dzielony po równo, jak to było
w prowizorce Thule, miejscu którego nie ma
jak na takie okazało się całkiem żywotne
choć zebrało żniwa, gdzieniegdzie upomina się jego obywatel
z kosą na karku, rolnik na zwolnieniu
a wie co w trawie piszczy, błogosławieni
którzy nie widzieli a uwierzyli
niedziela, 20 sierpnia 2017
837. Natura nie znosi próżni
bóbr nie przestanie ryczeć. jeszcze tu stoisz
na nic dwie ręce, można się tylko pokaleczyć
poddać torturze. mówisz, tamci mają gorzej
śmierć przy skroni zawstydza mi weltszmerc
skrępowany zawraca, trzyma mnie za mięsień
im mocniej szarpie, tym bardziej kojarzę
zimno, gdy w piecu nienapalone
ciemność przy spalonej żarówce
wystawia diagnozę lekarz samozwaniec
spec nie leczyłby bowiem nieuchwytnej choroby
836. Dojrzewa w tobie człowiek
jeszcze pamięta was Ania jak szarpaliście warkocz
blizny na piegach to kolejna przewrotność
tam pod spodem wciąż ma twarz, choć mało kto widział
skupiony na nieuwadze. sąd nie wchodził w rachubę
na banicję skazywał samozwaniec, kto był winny
pierwszy rzucał kamień. teraz jest trudniej
plucie podchodzi pod samozapłon, trzeba delikatnie
doić gdy nie patrzy, a jeśli pyta (bo już coś niecoś
z tego trzyma pod kluczem) wykazać zyski ze sprzedaży
wsunąć grosz do kieszeni, resztę w obieg
taniec więcej więcej więcej
skok, piruet, a miało być statecznie
tam pod spodem wciąż ma twarz, choć mało kto widział
skupiony na nieuwadze. sąd nie wchodził w rachubę
na banicję skazywał samozwaniec, kto był winny
pierwszy rzucał kamień. teraz jest trudniej
plucie podchodzi pod samozapłon, trzeba delikatnie
doić gdy nie patrzy, a jeśli pyta (bo już coś niecoś
z tego trzyma pod kluczem) wykazać zyski ze sprzedaży
wsunąć grosz do kieszeni, resztę w obieg
taniec więcej więcej więcej
skok, piruet, a miało być statecznie
piątek, 18 sierpnia 2017
835. Nad morzem mgły
z góry jesteście mrówki mrówek olbrzymy
malutka w końcu obejmuję domek dla lalek
dziecięcą wizję, niebezpiecznie dojrzewającą
w kontekście drzewa poznania
niewiadoma smakuje do momentu skosztowania
sekundę przed uniesieniem, później napięcie opada
rozmywa się, tonie w niej ziemia matek ojców
jeszcze ratuje się skała, tak, to dłoń pożegnalna
walczy z falą, milczę więc słyszę
ostatnie westchnienie drganie strun głosowych
kiedyś stanie na szczycie, pozna ten sam
kłąb myśli sen na jawie, usłyszy samotność
poprosi o zegarek, by uściślić oczekiwanie
dziecięcą wizję, niebezpiecznie dojrzewającą
w kontekście drzewa poznania
niewiadoma smakuje do momentu skosztowania
sekundę przed uniesieniem, później napięcie opada
rozmywa się, tonie w niej ziemia matek ojców
jeszcze ratuje się skała, tak, to dłoń pożegnalna
walczy z falą, milczę więc słyszę
ostatnie westchnienie drganie strun głosowych
kiedyś stanie na szczycie, pozna ten sam
kłąb myśli sen na jawie, usłyszy samotność
poprosi o zegarek, by uściślić oczekiwanie
czwartek, 17 sierpnia 2017
834. Carpe diem autem memento mori
niech odejdzie, kiedy pragnę najbardziej
gdy balon napełnia się powietrzem nijak sprowadzić
golema z powrotem, jego miejsce jest przy polach malowanych
gdzie błogosławi zmysłowość, drażnią kłosy pobudzane przez wiatr
oschłą glinę, środek ciężkości pułapkę na abstrakcję
dziką zwierzynę, istnieje sposób na oswobodzenie
jedyny pewny, kiedy czujesz
dreszcze pod skórą muśnięcie na plecach
ponętność obcych warg, dotyk któregoś wiersza
już wiesz, za czym tęskniłeś od poczęcia
kocha mocniej bardziej nie nudzi po pierwszym wrażeniu
dopiero po wykluciu, ptaszyno, pękniesz w czułym miejscu
w stanie odpływu cogito, będę tam na ciebie czekać
tymczasem jedz, módl się i udawaj miłość
środa, 16 sierpnia 2017
833. O, ironio [...]
podmiot liryczny ujada choć milczy
krwawi rytmicznie, lecz nie szuka litości
żongluje tym, czego tak nie lubisz, ma tę przewagę
że oddycha pod zamarzniętą wodą, paruje gdy nie patrzysz
spływa solą z oczu, nie znasz imienia
a brzmi ono wielokropek, trójca nie najświętsza
wie o tobie mniej, a jednak czujesz negliż
sztuczkę metafor. pamiętaj, że figurą jest stylistyczną
o zbroi z lodu, kruchą czyni go misja
płomiennych przemówień, ma zadatki na krytyka
z wymówką, że tak naprawdę to niezbyt serio
nie znajdą go w ciemnym zaułku, wszak pija
kawę gorzką słodzoną, najlepszy lek na natchnienia
żongluje tym, czego tak nie lubisz, ma tę przewagę
że oddycha pod zamarzniętą wodą, paruje gdy nie patrzysz
spływa solą z oczu, nie znasz imienia
a brzmi ono wielokropek, trójca nie najświętsza
wie o tobie mniej, a jednak czujesz negliż
sztuczkę metafor. pamiętaj, że figurą jest stylistyczną
o zbroi z lodu, kruchą czyni go misja
płomiennych przemówień, ma zadatki na krytyka
z wymówką, że tak naprawdę to niezbyt serio
nie znajdą go w ciemnym zaułku, wszak pija
kawę gorzką słodzoną, najlepszy lek na natchnienia
wtorek, 15 sierpnia 2017
832. O wojnie naszej pod wysokościami
cóż będę czynić w tak straszliwym boju
wątła, niebaczna, zadufana w sobie?
z lubością rzucam skórkę od banana
kradnę pocałunek uwiędłego
już w porze śniadania narcyza na zwolnieniu
od symbiozy, byłam w każdej tafli wody
aż zamknął się w sobie, ego zwinęło liście
już nie zakiełkuje, wstyd pokazać twarz bez filtrów
tarczy przeciw banicji. fotogeniczność trzeba wyhodować
jak i orientację - czas wertykalnej nie ma terminu ważności
ktoś przeważa szalę, niech żyją lżejsi
o pierwiastek (sic!) spirytualny
z lubością rzucam skórkę od banana
kradnę pocałunek uwiędłego
już w porze śniadania narcyza na zwolnieniu
od symbiozy, byłam w każdej tafli wody
aż zamknął się w sobie, ego zwinęło liście
już nie zakiełkuje, wstyd pokazać twarz bez filtrów
tarczy przeciw banicji. fotogeniczność trzeba wyhodować
jak i orientację - czas wertykalnej nie ma terminu ważności
ktoś przeważa szalę, niech żyją lżejsi
o pierwiastek (sic!) spirytualny
831. Valar dohaeris
mesjasz umyka w sferze mikro i makro
robaczyna na Wielkim Wozie, kiedyś przybędzie
wierzę, siedzę i czekam, popcorn zaraz się skończy
a szykuje się seans, w drugim pokoju szczeka dziecko
nie moje, Piotruś Pani jeszcze ssie smoczek
piąty dzień, babcia spóźnia się ze zmartwychwstaniem
zapuszczam korzenie, jak przystało na kwiat
różę dziejów, w pilocie wyczerpała się bateria
nie płacę za prąd, wszak już zmierzcha, bez słońca
sucha i krucha, wyostrzam kolce zmysłów
zamiast jeźdźca widzę ptasie klucze
ciekawe, które drzwi otwiera współzależność
wierzę, siedzę i czekam, popcorn zaraz się skończy
a szykuje się seans, w drugim pokoju szczeka dziecko
nie moje, Piotruś Pani jeszcze ssie smoczek
piąty dzień, babcia spóźnia się ze zmartwychwstaniem
zapuszczam korzenie, jak przystało na kwiat
różę dziejów, w pilocie wyczerpała się bateria
nie płacę za prąd, wszak już zmierzcha, bez słońca
sucha i krucha, wyostrzam kolce zmysłów
zamiast jeźdźca widzę ptasie klucze
ciekawe, które drzwi otwiera współzależność
830. Króliczek doświadczony
przy stole trunek, jeszcze zanim go podano
chowany pod poduszką na specjalne okazje
od snu do snu tasowanie poza kontrolą
bo tylko w tej karciance zdradzę namiętność
udrożnię gardło, niech śpiewa szczerą modlitwę
nie do rymu, zgodnie z nową regułą
klecenia poezji, chwytam zachód
zmierzch Impresji, chwila na uśpienie
choć woda jest głęboka, łódź utknęła gdzieś pośrodku
mam marzenie, retorykę wyssałam z małego palca
znam odpowiedź - to ta szuflada, do której
zwykle nie ma dostępu, opróżniam ją dość nieporadnie
bez okularów nie odczytam, nie trzeba
już dryfuję po zatoce, obcuję z żywiołem
kocham jego krople, niech podrażni suche fakty
nie wstydzę się dna, powietrze jest dla słabych
w końcu wypływam - to nie ten rodzaj przebudzenia
chowany pod poduszką na specjalne okazje
od snu do snu tasowanie poza kontrolą
bo tylko w tej karciance zdradzę namiętność
udrożnię gardło, niech śpiewa szczerą modlitwę
nie do rymu, zgodnie z nową regułą
klecenia poezji, chwytam zachód
zmierzch Impresji, chwila na uśpienie
choć woda jest głęboka, łódź utknęła gdzieś pośrodku
mam marzenie, retorykę wyssałam z małego palca
znam odpowiedź - to ta szuflada, do której
zwykle nie ma dostępu, opróżniam ją dość nieporadnie
bez okularów nie odczytam, nie trzeba
już dryfuję po zatoce, obcuję z żywiołem
kocham jego krople, niech podrażni suche fakty
nie wstydzę się dna, powietrze jest dla słabych
w końcu wypływam - to nie ten rodzaj przebudzenia
sobota, 12 sierpnia 2017
829. Credo
szczęśliwy o ulotnym duchu
albowiem ziemia lekką mu będzie
wróci o świcie, jak to obiecał
hipis antyku, poeta wyklęty
choć nie tak trudny. wiem, bo słuchałam
wtedy na górze, łyknęłam ascezę jednym wdechem
do zakrztuszenia, sekunda zawahania
przed zmianą stanu skupienia, lecz miałam jeszcze poczekać
widzieć, jak płynnie przenika, bo pozbył się okrycia
szytego z tkanek, przewodnika nerwów
od tamtej pory trudno spamiętać
jak dotykał słowem, podsuwał ciąg dalszy
scenariusza historii o pewnym miejscu
znanym każdemu, to jedyny dostępny seans
koniec przewidziało dziecko, już wtedy, gdy spytało
dokąd tatuś poszedł z tą obcą kobietą
zesłane na margines, z gębą na kłódkę
byłoby z niego coś, tymczasem trzyma się z daleka
kiedyś obudzi się bez wyrzutów sumienia
wiedziało co napisać, wtedy na górze
siedziało u Jego stóp, wena przyszła mimowolnie
albowiem ziemia lekką mu będzie
wróci o świcie, jak to obiecał
hipis antyku, poeta wyklęty
choć nie tak trudny. wiem, bo słuchałam
wtedy na górze, łyknęłam ascezę jednym wdechem
do zakrztuszenia, sekunda zawahania
przed zmianą stanu skupienia, lecz miałam jeszcze poczekać
widzieć, jak płynnie przenika, bo pozbył się okrycia
szytego z tkanek, przewodnika nerwów
od tamtej pory trudno spamiętać
jak dotykał słowem, podsuwał ciąg dalszy
scenariusza historii o pewnym miejscu
znanym każdemu, to jedyny dostępny seans
koniec przewidziało dziecko, już wtedy, gdy spytało
dokąd tatuś poszedł z tą obcą kobietą
zesłane na margines, z gębą na kłódkę
byłoby z niego coś, tymczasem trzyma się z daleka
kiedyś obudzi się bez wyrzutów sumienia
wiedziało co napisać, wtedy na górze
siedziało u Jego stóp, wena przyszła mimowolnie
piątek, 11 sierpnia 2017
828. Przenikanie pod jednym dachem
niech będą błogosławione brudy pod paznokciem
czuć przy uścisku, na pełnych obrotach
lepiłeś sobie gardło, teraz szczeka jak najęte
na każde moje
skomleć też trzeba umieć
czuć przy uścisku, na pełnych obrotach
lepiłeś sobie gardło, teraz szczeka jak najęte
na każde moje
skomleć też trzeba umieć
jajo musi mieć skorupkę, inaczej rozpływa się
gęsto, lepko, po niespełnionych spod poduszki
cielesnych obietnicach, miałam pachnieć mięsem
a zawiodłam w przedsmakach. rano pieniążek
jak za przysługę, kup sobie w końcu
suszarkę do łez, choć i tak wiedzą
mają nas za seans, komórka społeczna
podsłuchiwana rozmowa telefoniczna
chyba dla pocieszenia, wszak za ścianą żyje się szeptem
gęsto, lepko, po niespełnionych spod poduszki
cielesnych obietnicach, miałam pachnieć mięsem
a zawiodłam w przedsmakach. rano pieniążek
jak za przysługę, kup sobie w końcu
suszarkę do łez, choć i tak wiedzą
mają nas za seans, komórka społeczna
podsłuchiwana rozmowa telefoniczna
chyba dla pocieszenia, wszak za ścianą żyje się szeptem
poniedziałek, 7 sierpnia 2017
Skarpeta
Etap
0. - Być
Obudził się na zimnej podłodze, wciąż
przykryty starym, wełnianym kocem z nieco wyblakłym od użytku pasiastym wzorem.
Spod materiału wystawały zaledwie głowa z jednej i para bosych stópek z drugiej
strony. Leżał nieruchomo, wpatrzony w niczym niezmąconą biel sufitu. Myślał.
-
Be[1]!
Zdawało
mu się, że ktoś wołał go po imieniu, mimo to pozostał w niezmienionej pozycji.
Usłyszał ten głos co najmniej kilka razy, nim wygramolił się spod koca, wstał i
nadstawił uszu. Jedynym, co przerywało teraz ciszę, było tykanie. Tym bardziej zdziwiło
ono Be, zważywszy na fakt, iż żadnego zegara nigdy w domu nie było. Chłopiec
nie liczył czasu.
Podniósł
z podłogi wełniane nakrycie i starannie ułożył je na drewnianym, nieco
chwiejącym się łóżku, dopilnował też, by żaden róg nie pozostał zagięty.
Spojrzał w stronę okna, przez które do niewielkiego pokoiku wpadały ostre
promienie słoneczne. Tykanie ustało.
Miał
na sobie tylko czarne spodenki, tak więc wyjął ze środkowej szuflady komódki
biały T-shirt z czarnymi obszyciami i zaraz go włożył. Wydobył spod łóżka parę
skórzanych, podniszczonych sandałków i wsunął je na stopy. Ponownie sięgnął,
tym razem wyjmując skórzany worek ze sznurkiem służącym jako uchwyt na ramię. Włożył
rękę do środka i z samego dna, ku ogromnemu zdziwieniu, wygrzebał czekoladowy
batonik.
Rozejrzał
się wokół siebie, jakby w obawie, że ktoś mógłby go podglądać. Chwycił długimi,
chudymi paluszkami niebieską folię i delikatnie ją rozerwał, odpakowując
smakołyk do połowy. Oblizał ubrudzone roztopioną czekoladą dłonie, napawając
kubki smakowe jej oszałamiająco słodkim smakiem.
Już
przymierzał się do zjedzenia pierwszego kęsa, kiedy drzwi do pokoju lekko się
uchyliły. Ukazała się w nich na oko trzydziestoletnia kobieta o czarnych, sięgających
pasa, spiętych z tyłu włosach, ubrana w długą do ziemi, jaskrawoczerwoną
sukienkę z cienkiego materiału. Nie miała na sobie butów, przez co niczyjej
uwadze nie uszłyby jej zgrabne, zadbane stopy. Zarówno ostre rysy twarzy, jak i
skóra w kolorze kawy z mlekiem już na pierwszy rzut oka przypominały urodę Be.
-
Co robisz? – spytała, obdarzając chłopca ciepłym uśmiechem.
Dziesięciolatek
spojrzał na swoje palce, na których nie było śladu czekolady. W drugiej zaś
ręce, zamiast trzymać ledwie odpakowany batonik, ściskał sznurek przywiązany do
worka.
-
Chłodno na zewnątrz. Ale i tak muszę cię posłać.
Be
zdumiały słowa matki, chwilę wcześniej widział bowiem słońce w pełni
okazałości. Obejrzał się w stronę okna, co utwierdziło go we wcześniejszym
przekonaniu. Nie wypowiedział jednak swoich myśli, jedynie przytakując
kobiecie.
-
Chodź do kuchni, dam ci pieniądze.
Zarzucił
worek na ramię i wyszedł za matką, nie spuszczając z niej oka. Nawet po
przekroczeniu progu, za którym zaraz schodziło się po drewnianych,
gdzieniegdzie nadniszczonych schodach, nie patrzył pod nogi, zręcznie
przeskakując na kolejne stopnie i śledząc wzrokiem kobietę. Jej widok zawsze
stwarzał w nim poczucie bezpieczeństwa, był źródłem niczym niezastąpionego,
wewnętrznego spokoju.
Pokój
Be mieścił się na swego rodzaju poddaszu, oboje zeszli więc do właściwej części
mieszkania. Na wprost znajdował się mały przedpokój z wzorzystym dywanem,
prowadzący do drzwi wyjściowych. Po prawej wchodziło się do ciasnego pomieszczenia
z dużym oknem i przykrytą kocem kanapą, na której sypiała matka. Po jednej
stronie przy ścianie stały ciasno obok siebie szafa i biblioteczka zapchana
mnóstwem pożółkłych książek, naprzeciw zaś na drewnianym stoliku znajdował się
niewielki stary telewizor, przy dobrych wiatrach odbierający dwa kanały
informacyjne i jeden z kreskówkami. Po lewej stronie od przedpokoju wchodziło
się do schludnej, nieco przestronniejszej kuchni ze stołem i czterema krzesłami
pośrodku. Na blacie leżał starannie rozłożony kraciasty obrus, właścicielka
mieszkania dbała też o to, by zawsze stał na nim wazon ze świeżymi kwiatami,
zwykle w barwach białej i stonowanego różu.
Be
usiadł na jednym z krzeseł, uważnie obserwując każdą wykonywaną przez matkę
czynność. Kobieta sięgnęła po leżące na przyległym do szerokiego okna nad
blatem kuchennym parapecie metalowe puzderko, z którego wydobyła kilka drobnych
monet. Spojrzała chłopcu głęboko w oczy i uśmiechnęła się ciepło, ukazując rząd
równych, zadbanych zębów.
-
Trzymałam je na specjalną okazję.
Uwielbiał,
gdy w ten sposób na niego patrzyła. W chwilach, kiedy matki nie było w pobliżu,
wystarczyło zamknąć oczy, by przywołać w myślach jej pogodny wizerunek. Nie
zapomniał też pewnego dnia w szkole, kiedy jedna z pań pokazała dzieciom obraz
przedstawiający Maryję z Dzieciątkiem. Wtedy to jakoby rozpoznał w osobie
Świętej własną matkę – te same rysy twarzy, ten sam uśmiech i ciepłe spojrzenie,
jakim obdarzała swych obserwatorów. Od tamtej pory w wyobraźni chłopca obie
kobiety spoiły się w jedną i tę samą osobę.
-
Posłuchaj mnie teraz uważnie. – Wyrwała syna z zamyślenia, kucając przy nim i
przenikliwie spoglądając mu w oczy. Z jej oblicza zniknął na moment uśmiech,
ustępując łagodnej powadze. – Pójdziesz na drugi koniec miasta, tam znajdziesz
starego handlarza z długą, siwą brodą i w skromnych szatach. Rozpoznasz go po
tym, że jest niewidomy na lewe oko.
Be
przytakiwał posłusznie na każde wypowiedziane przez matkę słowo. Kobieta dała synkowi
ostatnie wskazówki, po czym ujęła jego rękę za nadgarstek, włożyła mu do
otwartej dłoni drobne monety i delikatnie zacisnęła na nich dziecięce paluszki.
Na jej twarz znów powrócił ciepły uśmiech.
-
Mój mały chłopiec. – Objęła go ramieniem i mocno przytuliła do piersi. Be
zarzucił rączki na jej szyję, trwali przez dłuższą chwilę w mocnym, czułym uścisku.
W końcu matka odsunęła dziecko od siebie, jednak wciąż trzymając je za ramiona.
Patrzyli sobie prosto w oczy.
-
Dam ci coś jeszcze.
Podniosła
się z przysiadu i odeszła na moment do sąsiedniego pokoju. Be włożył monety do
kieszeni spodenek, nasłuchując przy tym, jak matka otwiera szafę i coś z niej
wyjmuje. Wróciła po krótkiej chwili, trzymając cienką, czerwoną skarpetę w
nieregularne wzory, z dość dużą dziurą na pięcie.
-
Załóż ją. Niech ci dobrze służy.
Be
nie zadawał pytań, chodź szczerze zdziwił go ten gest. Powoli schylił się, by
odpiąć rzemyk prawego sandała. Wyjął stopę z buta, po czym wsunął ją do
bawełnianej skarpety. Przyglądał się przez moment gołej pięcie.
-
Jest bardzo stara.
Spojrzał
ponownie na matkę, dając jej w ten sposób znak, że uważnie słucha i doskonale
rozumie to, co do niego mówi. Włożył z powrotem but, przyglądając się wyraźnej
teraz różnicy między jedną a drugą stopą.
-
Już czas. – Jej głos zawsze brzmiał łagodnie, nawet, gdy zwracała się do syna z
powagą.
Be
podniósł się z krzesła i sięgnął po worek. Stanął na baczność, ukazując w ten
sposób gotowość do działania.
-
Weź coś do jedzenia, czeka cię daleka droga – rzekła na koniec, pakując do
tobołka małą kiść bananów. Ujęła obiema dłońmi twarz chłopca i delikatnie
pocałowała go w czoło.
Przekroczywszy
próg mieszkania i przeszedłszy kilka kroków, obejrzał się jeszcze, dostrzegając
wyglądającą zza drzwi matkę. Pomachali sobie nawzajem, po czym chłopiec
poprawił worek na ramieniu i żwawym krokiem ruszył przed siebie.
~
Etap
1. - Z twarzą i bez twarzy
Już od
pierwszej chwili dał mu się we znaki miejski gwar. Idąc szutrową ścieżką przez
główny bazar, mijał poszczególne stragany, na których roiło się od artykułów
spożywczych, odzieży i mniej lub bardziej godnych uwagi drobiazgów. Z czasem
zmuszony był przeciskać się przez tłum, co groziło zgnieceniem lub zadeptaniem
pomniejszych osób jego pokroju. Tym bardziej więc godny podziwu wydał mu się
siwy kundelek, zręcznie przemykający pomiędzy ludźmi. Wyglądał na szczęśliwego,
choć z wyraźnym trudem niósł w pysku ogromną kość.
Zaraz
za bazarem rozpościerały się poszczególne dzielnice miasta. Be doskonale
pamiętał ostrzeżenie matki, by nie zapuszczać się we wschodnie ulice, gdzie
napady i kradzieże były na porządku dziennym, bez zawahania obrał więc drogę na
wprost, później odbijającą nieco na zachód.
Jednak i ten kierunek przysparzał odrobinę
trudności, chłopiec musiał bowiem przejść przez dzielnicę nędzy, a ta napawała
go niemal równym niepokojem, co wschodnia część miasta. Wszyscy, którzy
kiedykolwiek natknęli się na tamtejszych mieszkańców, byli zgodni co do jednego
– albo Bóg dawno o nich zapomniał, albo nigdy nie dowiedział się o ich
istnieniu.
Nazywano
ich dziećmi bez twarzy. Choć niewątpliwie przewagę stanowiły tam osoby dorosłe,
były na tyle niskiego wzrostu i drobnej postury, że nie dawano im więcej niż
dwanaście lat. Ich przydomek nie wziął się znikąd, każdy bowiem w miejscu
oblicza miał czarną plamę, niczym maskę, której nie można zdjąć. Pozbawieni
byli zmysłu wzroku, węchu i smaku, za to słynęli z doskonałego słuchu – jedynej,
poza dotykiem, formy kontaktu ze światem. Mimo braku oczu miało się nieodparte
wrażenie, że dzieci bez twarzy patrzą. Nikt z tych, którzy z jakichś przyczyn
przechodzili przez dzielnicę nędzy lub zatrzymywali się w niej, nie pozostał
przez jej mieszkańców niezauważony.
Podobne
odczucie miał Be, gdy po raz pierwszy wkroczył do tego nieprzeciętnego
półświatka. Gromada malców klęczących i grzebiących w ziemi w poszukiwaniu
jedzenia od razu zwróciła ku niemu swe oblicza (czy też ich brak). Chłopiec
zadrżał, zaniepokojony widokiem tej niewytłumaczalnej pustki, w której zdawała
się drzemać swego rodzaju nieskończoność, jakaś nieprzenikniona przestrzeń. W
tamtej chwili pomyślał, że tym, czym dla niego były dzieci bez twarzy, dla
całej Ziemi był wciąż nieodgadniony kosmos.
Krocząc
niepewnie przez suchą, gdzieniegdzie tylko zarośniętą ziemię, zastanawiał się,
w jaki sposób tutejsi mieszkańcy jedzą. Widział zaledwie, jak gromadzą swe
znaleziska w podwiniętym odzieniu lub chowają po kieszeniach, nie wiedział
jednak, co potem z nimi robią. Ciekawość dodawała mu odwagi, by uważniej
przyglądać się małym ludziom, w końcu jednak zwyciężał lęk przed ich
intrygującym, a zarazem mocno niepokojącym „spojrzeniem”.
Nie
spodziewał się ujrzeć tu czegokolwiek czy kogokolwiek poza tubylcami i ich
mizernie prezentującymi się domostwami, tym bardziej więc zdziwił go widok
torów kolejowych. Zaraz obok zaś dostrzegł nieznaczny ruch, jakby ktoś się przy
nich kręcił. Ośmielił się podejść bliżej, nie zwrócił jednak uwagi pochylonego
nad ziemią dziecka bez twarzy.
Po
drodze natknął się na opróżnione, a wręcz wylizane opakowania po landrynkach,
kawałki spleśniałego chleba i papierki po cukierkach. Domyślił się, że zapewne
podróżujący tędy ludzie z wyższych sfer wyrzucają przez okno drobną żywność dla
tutejszej biedoty. Zdziwiło go jednak, czemu tylko jedno dziecko poszukiwało tu
jedzenia, podczas gdy pozostali węszyli w nieurodzajnej ziemi.
Przykucnął
obok człowieczka i delikatnie go szturchnął. Niemałe było jego zdziwienie, gdy
malec machnął lekceważąco ręką, nawet się nie odwracając. Be namyślił się
chwilę, po czym otworzył swój skórzany worek i wyjął z niego banana.
-
Chcesz?
Dopiero
teraz ujrzał czarną nieskończoność, pokrytą u góry krótkimi, nieco
rozczochranymi, jasnobrązowymi włosami. Be przekonany był, że ma do czynienia z
chłopcem, choć po prawdzie nie mógłby nikomu tego udowodnić. Jedyne, co
wyróżniało go od innych, to kraciasta, flanelowa koszula – zapewne jeden z
podarunków pociągowych podróżnych.
Patrzyli
na siebie przez dłuższą chwilę, po czym tubylec w mgnieniu oka porwał banana i
schował go za pazuchę. Be chciał coś powiedzieć, jednak dzieciak odwrócił się
do niego plecami i kontynuował swe poszukiwania.
-
Mam tego więcej.
Ponownie
ujrzał brak oblicza. Powoli sięgnął do worka, nie spuszczając wzroku ze swego
towarzysza.
-
Dam ci całą kiść, jeśli coś dla mnie zrobisz.
Tubylec
przekręcił głowę na bok, co mogło oznaczać, że zrozumiał komunikat. Przez
chwilę siedzieli w milczeniu, aż Be głośno przełknął ślinę i kontynuował swą
myśl.
-
Pozwól mi zbierać z wami żywność.
Dziecko
przez moment nie reagowało, po czym pokręciło przecząco głową.
-
Dlaczego nie?
Wskazał
palcem tory kolejowe. Dopiero teraz Be dostrzegł przeraźliwie blade dłonie
towarzysza, jakby pokryte śniegiem.
-
Chodzi o podróżnych?
Człowieczek
skoczył pomiędzy szyny, przywodząc na myśl małpkę. Jego chude, pokaleczone
stopy barwą dorównywały rękom. Podparł się dłońmi o metalowe konstrukcje i
podciągnął nogi, po czym zaczął się kołysać. Gdy już nabrał odpowiedniego
tempa, zrobił maksymalny zamach i przekoziołkował w powietrzu.
-
Dlaczego nie mogę z wami pracować?
Malec
wyskoczył z powrotem na grunt. Naraz zadrżał i chwycił się za stopę. Upadł na
bok, zaś z przeraźliwie białej podeszwy zaczęła sączyć się gęsta, bordowa krew.
-
Nic ci nie jest?!
Be
delikatnie ujął dziecko za nogę i przyjrzał się ranie. Człowieczek musiał nadepnąć
na kamień lub odłamek szkła czy plastiku, nic jednak nie utkwiło w krwawiącym
miejscu. Oderwał wąski kawałek materiału ze swego znoszonego odzienia i ciasno
owinął nim stopę. Próbował wstać, jednak nie umiał utrzymać się na bolącej nodze.
Be w porę chwycił go za rękę, chroniąc tym samym przed upadkiem.
Tubylec
spojrzał na dziesięciolatka. Oczy potrafią tylko patrzeć, to zaś, czym dziecko
obdarzało w tamtym momencie Be, było czymś o niebo głębszym. Chodź obaj
siedzieli już bezpiecznie na ziemi, człowiek bez twarzy mocno ściskał rękę
towarzysza. Była zimna, lecz nie tak, jak ciało nieboszczyka. W tej niemal
pozbawionej barwy dłoni intensywnie tętniło życie.
Naraz
ranny zadrżał, chwytając się za stopę. Be położył mu rękę na ramieniu,
zastanawiając się, jak może pomóc bezradnemu nieznajomemu. Zaraz jednak,
spojrzawszy na swoje nogi, doznał nagłego olśnienia.
Odpiął
rzemyk prawego sandała. Zsunąwszy but, zdjął dziurawą skarpetę, pod którą
skrywał małą, zadbaną stopę.
-
To jedyne, co mogę ci dać.
Wyciągnął
rękę do dziecka. Przez chwilę się wahało, po czym nieśmiało wzięło od Be
podarunek. Przyjrzało się uważnie barwnym wzorom i dziurze w pięcie.
-
Wiem, jest zniszczona. Tobie przyda się bardziej.
Człowieczek
wsunął skarpetę na zranioną stopę. Dotknął palcem niezakrytej materiałem
części. Be pomógł mu wstać, malec zachwiał się, lecz utrzymał równowagę. Zrobił
krok do przodu, następnie kolejne bez pomocy towarzysza.
-
Zaprowadzę cię do domu. Gdzie mieszkasz?
Dziecko
nie zareagowało, dzielnie podążając przed siebie. Be zatrzymał się,
odprowadzając go wzrokiem.
-
Hej, jeszcze banany!
Zaszedł
człowiekowi bez twarzy drogę, wydobywając z worka kiść żółtych owoców. Ranny
pomachał ręką na znak rezygnacji, po czym obojętnie minął Be i kontynuował
wędrówkę.
-
Jak ci na imię?
Malec
zatrzymał się, odwrócił i wskazał ręką skarpetę. Zaraz potem ponownie podjął
marsz.
-
Będziesz miał na imię Boon[2].
~
Etap
2. – Biała kobieta
Ścieżka
przechodząca przez dzielnicę biedy prowadziła prosto do zachodniej części
miasta, słynącej z największego dobrobytu. To tutaj mieszkali najbogatsi
obywatele, żyli w dostatku i nie troszczyli się o to, co działo się poza ich
małym światem.
Przechadzając
się urokliwymi uliczkami, Be nie wiedział, na czym zatrzymać wzrok, wszystko
bowiem wzbudzało w nim ogromny podziw. Pnące się do nieba budynki, brukowane
ulice i czterokołowe pojazdy jak dotąd znał zaledwie z wyobrażeń i opowieści,
co jednak nie mogło nawet w najmniejszym stopniu oddać wyjątkowości tego
miejsca.
Skręcił
w najbliższą przecznicę, prowadzącą pomiędzy nieznacznie oddalonymi od siebie
budynkami. Dały mu się słyszeć gromkie śmiechy i okrzyki radości, ciekawość zaś
nakazała mu podążyć za ich głosem.
Docierając
do końca uliczki, znalazł się na ogromnym placu, pośrodku którego stał
podłużny, elegancko nakryty stół. Wokół niego kręcili się schludnie ubrani
kelnerzy, donosząc coraz to nowe potrawy i napoje. Be pociągał nosem, napawając
się nieziemskim zapachem tych wykwintnych dzieł.
Ponownie
usłyszawszy głosy, schował się w bocznej uliczce, nie spuszczając oka ze stołu.
Po chwili dostrzegł zasiadających przy nim panów i panie, ubranych odpowiednio
w garnitury i strojne suknie. Uwaga wszystkich skupiała się na jednej parze, Be
pomyślał, że to zapewne przez wyróżniającą się białą kreację kobiety.
Uderzyła
go różnorodność obserwowanych ludzi. Podczas, gdy w dzielnicy nędzy nijak było
odróżnić jedno dziecko od drugiego, tutaj każdy okazał się niepowtarzalną
indywidualnością. Różnorodność fryzur, kolorów włosów czy rysów twarzy
świadczyły o tym najlepiej, nie mówiąc o wzroście czy ubiorze. Be nie umiał
skupić się na jednej osobie, zaraz bowiem jego uwagę odwracała inna, nie mniej
oryginalna od poprzedniej.
-
Niech żyją Kowalikowie!
Goście
wznieśli toast, jednak nie to zwróciło szczególną uwagę Be. W tym samym
momencie bowiem kelner położył na stole talerz z nieznanymi chłopcu
smakołykami. Poczuł przeszywający zapach czekolady połączony z czymś równie
słodkim i, jak się domyślił, rozpływającym się w ustach. Jedyne, czego w tym
momencie pragnął, to zatopić zęby w jednym z takich łakoci.
[2] Z ang. „dar”, „dobrodziejstwo”.
[3] Wym. „Dżej”.
[4] Wym. „Kej”.
----------------------------------------
Przemknął
po cichu wzdłuż ściany budynku i schował się za donicą z kwiatami. Poczekał na
odpowiedni moment, by niepostrzeżenie wsunąć się pod stół. Siedział tam przez
dłuższą chwilę, próbując uniknąć kopnięcia wierzgających nóg. Już miał wysunąć
głowę spod blatu, gdy poczuł na brzuchu ukłucie zadane przez but, a zaraz po
tym usłyszał przeraźliwy wrzask.
Kobieta
gwałtownie odsunęła się od stołu, przez co krzesło odchyliło się do tyłu i
upadło wraz z nią. Siedzący obok goście natychmiast zareagowali, pomagając
poszkodowanej się podnieść.
-
Tam coś jest! – piszczała, wskazując palcem miejsce, przy którym wcześniej siedziała.
– Włochaty stwór!
Wszyscy
obecni westchnęli głośno, podzielając niepokój kobiety. Jeden z panów zajrzał
pod stół, natrafiając na wpatrzonego w niego śniadego dziesięciolatka.
-
To chłopiec! – okrzyknął. – Ludzkie dziecko!
Goście
ponownie westchnęli na widok zawstydzonego Be. Co poniektóre z pań wznosiły
okrzyki obrzydzenia, inni zaś z ciekawością go obserwowali.
-
Zajmę się nim, spokojnie.
Mężczyzna
mocno chwycił chłopca za rękę. Już miał wyprowadzić go na główną ulicę, kiedy z
miejsca podniosła się kobieta w białej sukni.
-
Zaczekaj! Może ten malec jest głodny?
Spojrzenia,
jakie obecni skierowali na gwiazdę uroczystości, nie świadczyły o aprobacie jej
propozycji. Panie jeszcze dosadniej wyraziły swoje zdanie, prychając głośno i
ostentacyjnie zatykając nos.
-
Nie wygłupiaj się, J, to tylko przybłęda. – K położył rękę na ramieniu
ukochanej.
-
Dajcie mu coś do jedzenia!
Zrezygnowany
mężczyzna przyprowadził chłopca do jego obrończyni. Kobieta spojrzała mu prosto
w oczy, uśmiechając się ciepło. Wtedy to Be przypomniał sobie o matce,
najlepszej i najpiękniejszej. Wspomniał też Maryję, którą niegdyś pokazano mu w
szkole i w tym momencie obie znane mu kobiety ujrzał w białej nieznajomej.
-
Na co masz ochotę, mały? – spytała zachęcająco.
Be
nie nauczono powściągliwości. Od początku wiedział, czego chce i nie zamierzał
się z tym ukrywać. Wyciągnął rękę przed siebie i wskazał palcem czekoladowe
słodkości.
-
Podajcie ptasie mleczko!
Goście
przekazywali sobie talerz ze słodyczami, aż w końcu trafił do białej kobiety.
Nim zdążyła pochylić się nad chłopcem, ten zdążył porwać dwa kawałki i oba
naraz włożyć do ust.
-
Przybłęda! Niewychowana przybłęda!
Siedzące
obok zbulwersowanej damy panie jednoznacznie przytaknęły jej obeldze. Be jednak
nie był świadomy tego, jak wielką wywołał sensację, bardziej bowiem zajmował go
puszysty i delikatny smak nieznanych jak dotąd słodyczy. Ocierał ubrudzone
czekoladą usta, wzbudzając jeszcze większą odrazę w kulturalnym towarzystwie.
-
Masz, złotko, wytrzyj się.
Kobieta
nie żałowała swej białej, wzorzystej serwetki. Jedną ręką ujęła chłopca za
podbródek, drugą zaś skrupulatnie wytarła dziecięcą buzię. Be uśmiechnął się do
niej szeroko, na co zareagowała chichotem.
-
No już, J. Możemy go odprowadzić? – niecierpliwił się K.
Ukochana
otworzyła szerzej oczy i lekko rozchyliła usta.
-
Odprowadzić? To cudowne dziecko? Ależ K, ja go chcę przygarnąć!
Niemałe
było zdziwienie, a wręcz wzburzenie, wśród wszystkich obecnych, łącznie z
kelnerami. Jedna z pań upuściła kieliszek, wylewając czerwony napój na swą kremową
suknię, inna zaś, chwilę wcześniej oplatająca wokół palców włosy, z wrażenia wyrwała
z głowy cały ich kosmyk.
-
Żarty sobie stroisz?! – Mężczyzna nie skrywał poirytowania, szarpiąc J za
ramię.
-
Ależ K, przecież marzyliśmy o dzidziusiu! A tu zobacz, dziecko nadeszło jak
grom z jasnego nieba!
-
Przybłęda, a nie dziecko! Spójrz na niego, takich małych złodziejaszków masz w
tym mieście bez liku.
-
A co, jeśli ma pchły?! – odezwała się starsza pani z drugiego końca stołu. –
Pchły, proszę was, lubują się w takich małych rzezimieszkach!
-
Uspokój się, ciociu – nalegała łagodnie biała kobieta.
-
To ty się uspokój, J – warknął ukochany, czerwieniejąc na twarzy. – W głowie ci
się poprzewracało od tego toastu!
-
Wyprowadźcie go stąd, chcemy zaczynać! – okrzyknęła ponownie starsza pani.
-
No już, J, nie psuj nam tego dnia – dodał spokojniej K, po czym podał chłopcu
rękę.
-
Chodź, mały, odprowadzę cię.
-
Ja go odprowadzę.
Ton
J, choć zwykle łagodny, teraz nie znosił sprzeciwu. Ukochany machnął ręką
zrezygnowany, biała kobieta ujęła więc jeszcze nieco ubrudzoną czekoladą dłoń
Be i poprowadziła go w stronę wąskiej uliczki.
-
No, nareszcie! – Usłyszeli za sobą niski głos starszej pani.
-
Tutaj musimy się rozstać – rzekła smutno J, gdy już dotarli do głównej drogi.
Przenikliwie
wpatrzony w kobietę chłopiec wzruszał ją bardziej niż cokolwiek innego. Objęła
dłonią jego policzek, nawiązując głęboki kontakt wzrokowy.
-
Dam ci coś.
Pochyliła
się, by zsunąć biały pantofelek z prawej nogi, następnie zaś delikatnie zdjęła
cienką pończochę. Jej suknia była na tyle długa, że tylko wprawne oko
dostrzegłoby różnicę.
-
Zachowaj to, by nigdy o mnie nie zapomnieć.
Be
nie odezwał się ani słowem, przytaknął tylko na znak podziękowania. Choć
poczucie stylu było nie bardzo znanym mu pojęciem, zrezygnował z założenia
pończochy i schował ją do skórzanego worka.
-
Muszę już wracać – powiedziała kobieta, po czym przykucnęła i mocno przytuliła
chłopca. Be odwzajemnił jej uścisk, znów przywodzący mu na myśl matkę.
-
Nie zapomnij o mnie. Proszę, nie zapomnij. – Otarła ręką łzę.
Już
miała wstać, kiedy Be przytrzymał jej nadgarstek, zmuszając do pozostania w
przysiadzie. Biała kobieta spojrzała na niego pytająco, jednak długo nie
musiała czekać na odpowiedź. Chłopiec wyciągnął drugą rękę i przyłożył otwartą
dłoń do jej brzucha. J wpatrywała się na zmianę to we wskazane miejsce, to na
dziesięciolatka. W pierwszym momencie zbladła, jednak zaraz potem w jej
policzki wstąpiły delikatne rumieńce.
-
Ja… czy na pewno?
Be
przytaknął, lekko unosząc kąciki ust. Kobieta chciała jeszcze coś powiedzieć,
lecz ostatecznie zamilkła, odprowadzając wzrokiem cudowne dziecko.
-
K! – krzyczała, biegnąc ile sił w nogach do ukochanego. – K, nie uwierzysz,
czego się dowiedziałam!
~
Etap
3. – Nastoletnia pani
Dzielnica
zachodnia ciągnęła się w nieskończoność. Be zdążył zjeść już wszystkie banany,
jednak głód szybko dawał mu się na powrót we znaki. Po drodze mijał wiele
sklepów, lecz nie ryzykował kradzieży. Przeszło mu przez myśl kupno żywności za
pieniądze podarowane przez matkę, wiedział jednak, że powinien je wydać tylko
we właściwym celu.
Zatrzymał
wzrok na witrynie księgarni, kiedy nagle jego uwagę przyciągnął jeden z jej
klientów. Twarz wysokiego mężczyzny w średnim wieku wydała mu się znajoma, nie
potrafił jednak dociec, gdzie i kiedy mógł go spotkać. Wyglądał interesująco,
gdy poprawiał kapelusz lub okręcał wąsy wokół palca, skupiony na studiowaniu tytułów
kolejnych pozycji na półkach. Przez długi do ziemi płaszcz sprawiał wrażenie
wyższego i szczuplejszego, niż to zapewne było w rzeczywistości.
Be
obserwował każdy jego ruch, wciąż próbując przypomnieć sobie, kim jest ten
tajemniczy mężczyzna. Na co dzień nie widywał zbyt wielu obcych, tym bardziej
to spostrzeżenie wydało mu się czymś niewyjaśnionym.
Odprowadzał
kapelusznika wzrokiem, gdy ten odchodził od kasy z książką w ręku i kierował
się w stronę wyjścia. Przekroczywszy próg księgarni, rozejrzał się, po czym
dopiero poszedł na wprost. Be nie spuszczał z niego oka, niepewny czy
zaryzykować i podejść do niego. W końcu postanowił nie porzucać całkowicie tego
pomysłu i udał się za wysmukłą sylwetką.
Próbował
naśladować jego charakterystyczny sposób chodzenia. Wyprostowany, z dumnie
postawioną głową, powoli stawiał dość duże kroki, znacznie zginając kolana, co
przypominało lekkie przysiady. Szli tak przez jakiś czas pomiędzy budynkami
mieszkalnymi, dopóki uwagi Be nie zwróciły odgłosy dobiegające z jednego z nich.
Najwyraźniej dwie kobiety prowadziły ożywioną dyskusję czy wręcz kłótnię, nie
był w stanie jednak rozróżnić samodzielnych słów. Zaledwie na moment spuścił
wzrok z kapelusznika, kiedy ten zdążył zniknąć niewiadomym sposobem, zważywszy
na to, że od głównej ulicy nie odchodziły żadne przecznice. Be pomyślał, że najprawdopodobniej
tajemniczy mężczyzna wszedł do jednego z tutejszych mieszkań.
Naraz
z budynku, z którego chwilę wcześniej dobiegała głośna rozmowa, wybiegła
kobieta w średnim wieku. Miała długie, farbowane na rudo włosy, ubiór zaś
sprawiał, że gdyby nie pierwsze, nieznaczne zmarszczki na twarzy, mogłaby być
uznana za nastolatkę. Koszulka we wzory, kwiecista spódniczka i jasnoróżowe
pantofelki z kokardkami zwracały uwagę i niewątpliwie ujmowały ich właścicielce
co najmniej kilka lat.
-
Przepraszam – zaczepiła chłopca. – Którędy do szkoły?
Be
wzruszył ramionami. Pierwszy raz przebywał w zachodniej dzielnicy, oczywistym
było więc, że nie orientował się w terenie.
-
Och, wielka szkoda! To mój pierwszy dzień, na pewno się spóźnię!
Chłopca
szczerze zdziwiły słowa kobiety. Do jego szkoły chodziły przecież tylko
kilkuletnie dzieci, nie znał jednak tutejszych zwyczajów.
-
No nic, popytam innych.
Be
jeszcze długo odprowadzał ją wzrokiem, obserwując przy okazji, jak pyta
kolejnych przechodniów o drogę. Podczas gdy jedni wydawali się równie zdumieni
widokiem „nastoletniej” pani, inni nie reagowali inaczej niż jak na każdą inną
napotkaną osobę.
Jego
uwagę, jak uprzednio ożywiona dyskusja, naraz odwrócił dochodzący z tego samego
mieszkania głośny trzask tłuczonego naczynia. Ciekawość nie dawała mu spokoju,
postanowił więc dowiedzieć się, kim była druga lokatorka.
Drzwi
zastał lekko uchylone. Delikatnie je trącił, zaglądając nieśmiało do środka.
Jego oczom ukazało się skromnie urządzone wnętrze z maleńką kuchnią, w której
ewidentnie, sądząc po odgłosach, ktoś się krzątał. Dobiegł go zapach pieczonego
mięsa, co sprawiło, że zupełnie zapomniał o uprzedniej niepewności.
Jeszcze
zanim wszedł do mieszkania, usłyszał wesoły, dziewczęcy śpiew. Powoli skradał
się na palcach, co chwilę dostrzegając przemykającą w tę i we w tę młodą
lokatorkę. Jej długie, ciemne włosy splecione były w gruby warkocz, a domowy
ubiór przykrywał kuchenny fartuch. Nie mogła mieć więcej niż dwanaście lat.
Niemałe
było jej przerażenie, gdy ujrzała śniadego chłopca. Odskoczyła z piskiem, o mało
co nie upuszczając łyżki.
-
Kim jesteś?! – Zdenerwowała się, wyciągając przed siebie trzymany sztuciec
niczym miecz. – I co robisz w moim mieszkaniu?!
Be
zaczął nerwowo machać rękami, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa.
-
Jesteś złodziejem?!
Zrobiła
zamach, chłopiec zaś zwinął się w kłębek, osłaniając głowę przed uderzeniem.
Dziewczynka przyglądała mu się przez chwilę, po czym opuściła łyżkę.
-
No dobra, chyba nie masz złych intencji. Zaraz będzie obiad, zjesz z nami?
Be
przytaknął nieśmiało, spoglądając uważniej na swoją towarzyszkę. Zachwyciła go
jaskrawozielona barwa jej oczu, zadarty nos i ledwie dostrzegalny dołeczek w
kąciku ust.
-
Na co się gapisz? – spytała, uśmiechając się zaczepnie.
Chłopak
szybko odwrócił wzrok, lekkie rumieńce zdradziły jednak onieśmielenie.
Dziewczynka nakryła obrusem kuchenny stół, na który następnie położyła talerze
i sztućce, co chwilę przy tym zerkając z sympatią na swego gościa.
-
Możesz zająć miejsce. Mamusia powinna zaraz być.
Be
niepewnie usiadł na krześle obok dziewczynki, zastanawiając się, dlaczego druga
lokatorka miałaby wrócić tak szybko, skoro chwilę temu wyszła w wyraźnym celu.
Nie zadawał jednak pytań, przyglądając się, jak długowłosa wyjmuje z piekarnika
i kładzie na stół naczynie z soczyście pachnącą pieczenią.
-
Nie mówisz za wiele – stwierdziła, nakładając mu na talerz dorodny kawałek.
-
Poczekaj, jeszcze ziemniaki! – okrzyknęła ze śmiechem, gdy Be zabierał się już
do jedzenia.
-
O, chyba właśnie wróciła.
Usłyszeli
odgłos kroków i zatrzaskiwanych drzwi. Chwilę potem w progu pojawiła się znana
chłopcu rudowłosa pani.
-
Nie trafiłaś, prawda? – Dziewczynka bardziej stwierdziła, niż spytała.
-
Trafiłam, trafiłam! – oznajmiła kobieta. – Powiedzieli mi, że zapisy trwały do
wczoraj.
-
Oj mamo, nie dopilnowałaś tego? – jęknęła z rezygnacją, nakładając mięso na
kolejne talerze.
-
Pójdę do tej drugiej szkoły – odparła niewzruszona, zasiadając do stołu. –
Wprawdzie jest dalej, ale mają stołówkę. W tej tutaj nie mają stołówki.
-
I tak będę musiała gotować – mruknęła córka, nakładając każdemu ziemniaki.
-
O, widzę, że wpadłeś – powiedziała do chłopca, biorąc w ręce sztućce.
-
Znacie się?
-
A tak, pytałam go o drogę – odpowiedziała ruda, przeżuwając pierwszy kęs
pieczeni. – Lee, wyjmij, proszę, sok. Jest w górnej półce.
Dziewczynka,
której imię dopiero teraz poznał Be, postawiła na stole trzy szklanki i każdą
napełniła jabłkowym napojem.
-
Włóż tą koszulkę do prania – poleciła dziewczynka matce. – Nosisz ją już od
tygodnia.
-
Pasuje mi do spódnicy! – żaliła się matka, wychylając duszkiem zawartość
szklanki.
-
Smakuje ci, kolego? – spytała, obdarzając Be uroczym uśmiechem.
Chłopiec
przytaknął, ochoczo nabierając kolejne kęsy. Pierwszy raz od dłuższego czasu
miał okazję zjeść ciepły posiłek, w dodatku przyrządzony przez tak zjawiskową
istotę, jaką w jego mniemaniu była Lee.
- Może chciałbyś się wykąpać? – zaproponowała
matka. – Córciu, zaprowadź go do łazienki, ja pozmywam.
Be
ze skrywaną niechęcią odszedł od stołu, nie zdążył bowiem zjeść wszystkiego.
Jednak gdy poczuł na dłoni silny uścisk delikatnej ręki Lee, posłusznie poszedł
za nią. Zaprowadziła go do równie ciasnego, co kuchnia, pomieszczenia, którego
większość zajmowała biała miska.
-
Widziałeś kiedyś wannę? – spytała Lee.
Be
pokręcił przecząco głową. Dziewczynka odkręciła zawór, z którego zaczął cieknąć
gęsty strumień wody.
-
Na półce masz mydło – wskazała palcem, chłopiec jednak nie odrywał wzroku od urokliwej,
niemal idealnie gładkiej twarzy towarzyszki.
-
Hej, słuchasz mnie? – potrząsała nim lekko, aż obudził się z zamyślenia. –
Jakbyś czegoś potrzebował, zawołaj.
Jeszcze
przez dłuższą chwilę po jej wyjściu wpatrywał się w drzwi. Od pierwszego
spotkania z Lee miał wrażenie, jak gdyby znał ją całe życie. Po opuszczeniu
przez nią łazienki naraz doznał nieznanego mu wcześniej uczucia głębokiej
pustki.
Powoli
się rozebrał, porzucając ubrania na podłodze. Ostrożnie zakręcił zawór tak, by strumień
przestał się lać. Najpierw nieśmiało zanurzył koniuszki palców u stóp, zaraz
jednak, przekonawszy się, że woda jest przyjemnie ciepła, wskoczył do wanny,
mocząc całe ciało.
Przez
kilka chwil siedział nieruchomo, napawając się kąpielą. Sięgnął po mydło,
wdychając jego słodkawy, owocowy zapach. Przypomniał sobie, że to właśnie tę
przyjemną woń poczuł, gdy po raz pierwszy zbliżył się do Lee.
Wyjął
korek z wanny, a następnie sięgnął po przygotowany przez dziewczynkę ręcznik.
Nie zdążył jeszcze dokładnie się wytrzeć, nim usłyszał pukanie do drzwi i znany
mu dobrze, melodyjny głosik.
-
Mogę wejść?
Be
nie odpowiedział, Lee nacisnęła więc klamkę i zajrzała do środka. Chłopak
szybko owinął się ręcznikiem, dziewczynka zaś, ujrzawszy go takim, wybuchnęła
śmiechem.
-
Mogłeś powiedzieć, żebym nie wchodziła! – Jeszcze bardziej rozbawiły ją wyraźne
rumieńce na policzkach kolegi. – Przyniosłam ci czyste ubranie.
Be
skupił uwagę na świeżej odzieży, na którą składała się bielizna, dość duża
koszulka i spodenki.
-
To po starszym bracie – zachichotała. – Pewnie będą trochę za duże, ale to
jedyne, co mam.
Chłopak
odważył się odwzajemnić szeroki uśmiech. Po wyjściu Lee jeszcze długo jego
myśli krążyły wokół dołeczka w kąciku ust.
Ubrania
były zdecydowanie za duże na drobną posturę Be, co w przypadku koszulki nie
sprawiało takiego kłopotu, jak zsuwające się spodnie. Po otwarciu drzwi stanął
jak wryty, nie spodziewał się bowiem czekającej zaraz za nimi Lee.
-
Wiedziałam, że będą za duże! – zachichotała, co natchnęło chłopca szczególnym
entuzjazmem. – Można je związać sznurkiem.
Z
trudem powstrzymywał drżenie ciała, gdy dziewczynka obejmowała go
prowizorycznym paskiem i wiązała na kokardkę. Z podziwem przyglądał się
zręcznym ruchom jej drobnych, delikatnych palców.
-
Teraz lepiej? – spytała, budząc go z zamyślenia.
Przytaknął,
odważywszy się na krótki moment nawiązać z Lee kontakt wzrokowy. Wciąż
pozostawał pod urokiem jej dużych, szklistych oczu.
-
Chodź, pokażę ci mój pokój – oznajmiła, ciągnąc go za rękę.
Jego
oczom ukazało się małe, skromnie urządzone, lecz urocze wnętrze. Oprócz łóżka,
szafy i biurka stała tu niewielka biblioteczka, przywodząca chłopcu na myśl
domowy zbiór książek.
-
Lubisz czytać? – spytała.
Be
przytaknął, obserwując jak Lee wyciąga z półki ładnie oprawiony tomik.
-
To moja ulubiona – oznajmiła z entuzjazmem. – Znasz?
Chłopiec
spojrzał na okładkę. Przedstawiała ona jasnowłosą dziewczynkę, zapewne
królewnę, sądząc po bufiastej, różowej sukience i diademie na głowie. Be
pokręcił głową przecząco.
-
Och, oczywiście, przecież to nie dla chłopaków! – okrzyknęła ze śmiechem. –
Obejrzyj je sobie, może którąś będziesz znał.
Wskazała
mu biblioteczkę, po czym wyszła z pokoju. Dziesięciolatek nie zastanawiał się
długo i od razu zaczął przeglądać poszczególne pozycje. Większości tytułów nie kojarzył,
przypuszczalnie z tego samego powodu, co w przypadku pierwszej książki. Z
zamyślenia wyrwał go dopiero powrót Lee.
-
Przyniosłam ciasteczka – oznajmiła z uśmiechem. – Mam też twój tobołek.
Położyła
na biurku talerzyk ze słodyczami, worek zaś położyła obok łóżka. W pierwszym
momencie Be miał ochotę porwać kilka smakołyków na raz, jednak coś zmusiło go,
by się powstrzymać.
-
Proszę, częstuj się.
Uległ
pod wpływem prośby. Nieśmiało sięgnął ręką po oblane kolorową polewą ciastko i
powoli ugryzł. Dziewczynka obserwowała każdy jego ruch.
-
I jak, smakują? Sama piekłam.
Be
potakiwał entuzjastycznie, zjadając szybko słodycz. Lee roześmiała się głośno,
co odrobinę go onieśmieliło.
-
Nie krępuj się, jedz, ile chcesz.
Chłopiec
sięgnął po następne ciastko, po czym powrócił do przeglądania kolejnych pozycji
na półce.
-
I co, znalazłeś coś ciekawego?
Jak
zwykle nie odpowiedział, czytając kolejne tytuły. Lee siedziała na łóżku,
wpatrując się w widok za oknem i zajadając słodycze.
-
Ładny mamy dziś dzień, prawda? W sam raz na kąpiel w jeziorze albo spacer po
mieście.
Be
nie usłyszał tej uwagi, spoglądając na pierwszy znany mu tytuł. Delikatnie
wyjął pożółkłą książkę z odrywającą się okładką i nieco zatartym tytułem.
-
O, masz coś. – Spojrzała na tomik. – Znasz to?
Chłopak
przytaknął. Usiadł blisko Lee, po czym zaczął wertować podniszczone kartki.
-
To książka brata – oznajmiła. – Nigdy jej nie przeczytałam. O czym jest?
Be
nie zwrócił uwagi na towarzyszkę, wciąż przeglądając zawartość. W końcu
natrafił na poszukiwany fragment, ujął dłoń Lee i wskazał jej palcem odpowiedni
wers.
-
Mam przeczytać? – Chłopak potwierdził kiwnięciem głową.
Dziewczynka
odchrząknęła.
-
Kto jednak w górach Gros Ventre nad rzeką
Metsur stanie nad mogiłą Apacza, ten powie:
„Tu spoczywa Winnetou, wielki czerwonoskóry człowiek”. A gdy kiedyś szczątki ostatniego z Indian zgniją w zaroślach i w wodzie, wtedy szlachetnie myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu i zawoła: „Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie dano jej osiągnąć wielkości.”[1]
„Tu spoczywa Winnetou, wielki czerwonoskóry człowiek”. A gdy kiedyś szczątki ostatniego z Indian zgniją w zaroślach i w wodzie, wtedy szlachetnie myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu i zawoła: „Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie dano jej osiągnąć wielkości.”[1]
Spojrzała
ze zdumieniem na chłopca.
-
Och, to takie trudne! – oznajmiła z żalem. – Rozumiesz coś z tego?
Be
przytaknął, wzbudzając tym wyraźny podziw w dziewczynce.
-
Jesteś mądrzejszy, niż się wydaje – stwierdziła z uznaniem, co wywołało w
chłopaku poczucie dumy.
-
Późno już – westchnęła smutno, wpatrzona w wiszący na ścianie zegar. – Mam tyle
na głowie!
Dziesięciolatek
zebrał w sobie odwagę i delikatnie ujął warkocz Lee. Przesuwał rękę wzdłuż
splątanych włosów, czemu dziewczynka uważnie się przyglądała.
-
Jesteś miły – powiedziała, jednak już nie z taką pewnością siebie, jak
poprzednio.
Be
sięgnął po swój worek. Jedyne, co w nim trzymał, to drobne pieniądze i
pończochę podarowaną mu przez białą kobietę. Wyjął ją teraz, by wręczyć swej nowej
przyjaciółce.
-
To dla mnie? – westchnęła, nie dowierzając.
Chłopak
przytaknął. Dziewczynka wzięła do rąk cienki materiał ozdobiony koronką,
przyglądając mu się z każdej strony.
-
Nie masz drugiej do pary? – spytała z nadzieją w głosie.
Be
pokręcił przecząco głową.
-
Nie szkodzi, i tak jest piękna. Dziękuję.
Niemałe
było jego zdziwienie, gdy pochyliła się i pocałowała go w policzek. Naraz
zesztywniał, jakby rażony prądem.
-
Chodź, odprowadzę cię do drzwi.
Jeszcze
długo potem miał wrażenie, że wciąż czuje delikatny dotyk dziewczęcych ust.
Mijając kuchnię, oboje spojrzeli na siedzącą przy stole matkę, skupioną na
czytaniu lektury.
-
Uczysz się? – spytała córka.
-
Jutro mój pierwszy dzień – odparła rudowłosa. – Muszę być przygotowana.
Be
przyjrzał się twarzy kobiety. Nagle coś go olśniło, coś, czego jak dotąd nie
zauważył. Dopiero spojrzawszy w oczy nastoletniej pani, uświadomił sobie wcześniejszą
nieuwagę.
-
J. – To było pierwsze i ostatnie słowo, jakie wypowiedział podczas tej wizyty.
~
Etap
4. – Czarne oko
Wyszedł na
zewnątrz, nie bardzo wiedząc, dokąd teraz się udać. Przypomniał sobie polecenie
mamy, w myśl którego miał odnaleźć starego, siwego handlarza niewidomego na
lewe oko. Miał nadzieję, że natknie się na niego na tutejszym targu.
Kupcy
różnili się od tych, których znał ze swojej dzielnicy. Przede wszystkim oferowany
przez nich towar już na pierwszy rzut oka wydawał się o niebo lepszej jakości,
a co za tym idzie, oczekiwano za niego odpowiednio wysokiej ceny. Be po raz
pierwszy widział biżuterię z prawdziwego złota i srebra, odzież z trudno
dostępnych tkanin, takich jak jedwab czy len, a także szeroki wybór
najróżniejszych słodyczy, na widok których od razu pociekła mu ślinka. Musiał
jednak oprzeć się pokusie oglądania smakołyków, skupiając całą uwagę na
handlarzach. Przeszedł już obok wielu straganów, jednak żaden ze sprzedających
nawet w najmniejszym stopniu nie przypominał opisanego przez matkę starca.
Zmęczony
żmudnymi poszukiwaniami, postanowił zasięgnąć języka u spotykanych kupców.
-
Starcy nie zwykli stać w upale albo zimnie i handlować rupieciami – odparł mu
jegomość sprzedający biżuterię. – Sprawdź na obrzeżach, może to jakaś nowa
moda.
Zgodnie
z poleceniem Be oddalił się od centralnej części dzielnicy, jednak i tutaj nie
spotkał osoby starszej niż pięćdziesiąt lat. Było tu za to o wiele więcej
kobiet, handlujących towarami nieco niższej, lecz wciąż cennej wartości.
-
Starcy nie ruszają się z domów – odpowiedziała pokaźna sprzedawczyni odzieży. –
A jak już wyłażą, to byle co wyżebrać!
-
A czy nie widziano tu mężczyzny niewidomego na lewe oko? – Be od razu
pożałował, że wcześniej o to nie pytał, mina handlarki zdradziła bowiem, że
doskonale wie, o kim mowa.
-
Czarne oko! – okrzyknęła olśniona. – Niektórzy nazywają go też piratem, choć w
tym kapeluszu i płaszczu przypomina raczej detektywa niż morskiego wilka.
-
Kapelusz? – Be otworzył szerzej oczy i rozwarł usta. – I płaszcz?
-
A tak, inteligencja! Ale ten wąsik, no, no, niczego sobie!
Chłopiec
najprawdopodobniej nie usłyszał ostatnich westchnień handlarki, w mgnieniu oka
bowiem zerwał się i chwilę później biegł bez wytchnienia w stronę ulicy, na
której mieszkała Lee. Dopiero długo po tym zastanawiał się, jakim cudem
przegapił tak ważny defekt w wyglądzie tajemniczego mężczyzny.
Nie
zatrzymał się przy mieszkaniu znajomej dziewczynki, choć w głębi duszy bardzo
tego pragnął. Zdeterminowany natychmiastowym odnalezieniem czarnego oka, pukał
do drzwi kolejnych mieszkań albo nerwowo szarpał za klamki. Z co poniektórych
okien wyglądali zdziwieni lokatorzy i obserwowali poczynania nieznajomego. W
końcu, zniechęcony bezowocnymi próbami, Be usiadł na środku drogi i schował
twarz w dłoniach. Siedział tak przez dłuższą chwilę, ulegając bezradności.
Dopiero spojrzawszy na oddalone nieco mieszkanie Lee doznał olśnienia –
przecież mógł zapytać ją o kapelusznika!
Ledwie
zerwał się z ziemi, stanął jak wryty, usłyszawszy za sobą niski, męski głos.
-
Szukałeś mnie, chłopcze?
Be
nie wierzył własnym oczom. Oto w pełni okazałości stał przed nim wąsaty
jegomość, ubrany jak zwykle w długi płaszcz. Tym razem chłopiec nie przegapił
ciemnej plamy w miejscu lewego oka.
-
Przejdźmy się. – Podał dziecku rękę. Be ujął ją nieśmiało, po czym oboje udali
się w stronę targowiska.
-
Piękny dziś mamy dzień – rzekł, jakby do siebie. – Pewnie dziwi cię mój ubiór,
co? Och, to dość skomplikowana sprawa. – Jego głos nabrał niepokojąco poważnego
tonu. – Bo widzisz, Be, ja umieram.
Chłopiec
bynajmniej nie spodziewał się tak bezpośredniego wyznania. W tamtym momencie
niemal nie przeszło mu przez myśl pytanie, skąd czarne oko zna jego imię.
-
Zapewne pamiętasz jeszcze dzieci bez twarzy? – Tym razem Be wyraźnie zdziwiła
wiedza kapelusznika. – Dla nich już nie ma nadziei, podobnie jak dla mnie. Na
szczęście tego samego nie można powiedzieć o tobie.
Uśmiechnął
się delikatnie, jednak nie świadczyło to o zbytniej radości. Be mimowolnie
silniej zacisnął trzymaną przez mężczyznę dłoń.
-
Wbrew pozorom to nie my tracimy nasze oblicza – kontynuował, spoglądając przed
siebie. – To świat sprzedaje i kupuje przeróżne twarze, chowając za nimi
prawdziwych ludzi. To choroba równie nieuleczalna, co nasza.
Be
miał wrażenie, że nie do końca pojmuje znaczenie tych słów. Nie miał jednak
wątpliwości co do tego, że czarne oko próbuje wyjaśnić mu coś bardzo ważnego.
-
Spójrz na nich. – Pokazał palcem handlarzy i klientów, gnieżdżących się przy
stoisku z przecenioną biżuterią. – Tyle indywidualności, tyle par oczu, tyle
nosów i ust. Tyle przeróżnych masek! Ale uwierz, gdybyś zajrzał pod każdą z
nich, znalazłbyś tę samą czarną dziurę.
Chłopak
przyjrzał się po kolei poszczególnym osobom. Przy tej okazji przypomniał sobie
uroczystość na cześć J i K, podczas której doznał odczucia bliskiego temu, o
którym mówił teraz kapelusznik. Coś w tych ludziach sprawiało, że chciało się
ich naśladować, tyle że nie miał pewności, czy była to chęć upodobnienia się do
nich, czy też pragnienie indywidualności. Jeśli to nie jedna i ta sama mrzonka,
pod którą nie kryje się absolutnie żadna wartość.
-
Widziałeś już wiele – podjął czarne oko po chwili milczenia. – Wiesz, jacy
potrafią być ludzie. Teraz czeka cię najtrudniejsza próba.
Chłopca
bardzo zaniepokoiły te słowa. Wbił przenikliwe i pytające spojrzenie w swego
rozmówcę, z niecierpliwością oczekując rozwinięcia myśli.
-
Możesz mówić, co chcesz, ale mam już swoje lata i przeżyłem niejedno. A jednak,
poniekąd wbrew temu, co próbuję ci wyjaśnić, nigdy nie potrafiłem i wciąż nie
potrafię pogodzić się z utratą twarzy.
Be
poczuł lekkie ukłucie w klatce piersiowej. Zaczął się zastanawiać, po co
właściwie szukał kapelusznika i jaki cel chciała w ten sposób osiągnąć jego mama.
-
Dostałeś od matki drobne pieniądze – mężczyzna odpowiedział jakby na rozważania
chłopca. – Nie powiem ci jednak, co powinieneś za nie kupić. Sam doskonale
wiesz.
Dziesięciolatek
podrapał się po głowie, czując się zupełnie zagubionym w trudnych dla niego
rozważaniach.
-
Czy pan jest handlarzem? – spytał nagle, zbaczając z tematu.
-
Dokładniej mówiąc, przedstawicielem handlowym. – Kapelusznik uśmiechnął się, po
czym naraz spoważniał. – Ale to ostatnia rzecz, o którą powinieneś mnie teraz
zapytać.
Be
spochmurniał, zrozumiał bowiem, jak banalne było jego dociekanie w porównaniu z
wizją odejścia z tego świata.
-
Chyba wiem, co chciałbym kupić – oznajmił z nutą niepewności. – Nie jestem
jednak pewien…
-
Czy to słuszny cel? Uwierz mi, że tak.
Mogłoby
się zdawać, że ciemne oczy chłopca zabłysły na myśl o spełnieniu swego skrytego
pragnienia. Nie uszło to uwadze kapelusznika.
-
Widzisz, jakie to proste? Wystarczyło słowo przyzwolenia. A powinieneś mieć tę
pewność nawet bez niego.
Be
uśmiechnął się szeroko. Jego serce naraz przepełniła nadzieja na coś pięknego,
coś, czego wcześniej nie był w stanie nawet sobie wyobrazić. Poczuł pełną
gotowość do działania, słowa czarnego oka szybko jednak sprowadziły go na
ziemię.
-
Nie zapominaj, że to będzie najtrudniejsza próba.
Zanim
chłopiec i kapelusznik rozstali się na dobre, mężczyzna zapytał:
-
Wiesz, kim jestem, Be?
Dziesięciolatek
już wcześniej rozważał to zagadnienie, dlatego bez zastanowienia odpowiedział.
-
Pan jest moim ojcem. Ojcem, którego nigdy nie miałem.
Mężczyzna
roześmiał się głośno, co wyraźnie zdumiało Be. Nie uważał, by ta rozmowa miała
być powodem do radości.
-
Znasz powiedzenie „w czepku urodzony”? Nie? Bo widzisz, mój drogi, ja urodziłem
się w skarpecie na jednej nodze. Bywaj zdrów!
Be
odprowadzał wzrokiem kapelusznika tak długo, dopóki ten nie zniknął mu z oczu.
Zaraz potem udał się w planowane miejsce, by dokonać najwłaściwszego zakupu.
[1] Karol May, Winnetou. Tom III.
----------------------------------------
~
Etap 3./5. – Pocałunek
-
Ile
za te róże? – Wyrwał z zamyślenia grubą kwiaciarkę. – Tyle wystarczy? – Pokazał
jej drobne pieniądze.
-
Niech no spojrzę. – Ziewnęła przeciągle, nie zakrywając ust, po czym wzięła od
chłopca monety i przeliczyła.
-
Oj, oj, kochanieńki, za tyle to co najwyżej jedna taka róża. Albo jeden z tych
bukiecików. – Wskazała małe wiązanki.
Be
namyślił się przez chwilę. Choć o kwiatach wiedział tyle, co o dobrych
manierach, intuicja podpowiadała mu, by zasugerować się jakością, a nie
ilością.
-
Jaki kolor? – spytała kwiaciarka, gdy zdecydował się na kupno róży.
Dopiero
w tym momencie pojawił się prawdziwy problem, chłopiec bowiem kompletnie nie
wiedział, czym kierować się przy wyborze. Próbował skojarzyć barwy ze
wspomnieniami, jednak nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy.
-
Widzę, że się wahasz. – Kwiaciarka uśmiechnęła się, ukazując rząd nieco
krzywych zębów. – Podpowiem ci coś. Każdy z kolorów ma swoją symbolikę.
Be
spojrzał pytająco i z zaciekawieniem na kobietę.
-
Czerwona jest bezpośrednim wyrazem miłości – zaczęła tłumaczyć – pomarańcz zaś
to pierwsza sugestia uczuć. Białe oznaczają głęboki szacunek. Różowe wyrażają
zachwyt nad kimś lub podziękowanie. Czarne wręcza się zmarłym, ale zapewne nie
to jest twoją intencją.
-
A niebieska? – spytał chłopak.
-
Niebieska? Nie mam tutaj… ach, została jeszcze jedna!
Pośród
wymienionych przez kobietę kolorów zawieruszył się ledwie dostrzegalny błękitny
kwiat. Gruba pani wyjęła go delikatnie i obejrzała z każdej strony.
-
Och, na szczęście się nie zniszczyła – westchnęła z ulgą.
Już
miała odłożyć różę na miejsce, kiedy powstrzymały ją słowa dziesięciolatka.
-
Co oznacza kolor niebieski?
Kwiaciarka
uśmiechnęła się szeroko.
-
To nadzieja, chłopcze. Gdy dzieje się źle, niebieska róża oznacza wiarę w
lepsze jutro.
Be
nie musiał dłużeć się zastanawiać. Zostawił kobiecie wszystkie posiadane monety
i opuścił stragan jako posiadacz jedynego w swoim rodzaju kwiatu.
Im
bliżej był celu, tym większe czuł poruszenie. Ręce wyraźnie mu drżały, a serce
biło nienaturalnym rytmem. Gdy w końcu stanął przed drzwiami mieszkania, zrobił
głęboki wdech i lekko zapukał.
Odczekał
chwilę, jednak nikt mu nie otworzył, próbował więc ponownie. Im dłużej jednak
czekał, tym większy wzrastał w nim niepokój. W końcu, gdy postanowił sam
nacisnąć klamkę, w mgnieniu oka drzwi rozchyliły się, a niska, drobna istota
rzuciła mu się w ramiona.
Bał
się spojrzeć jej w twarz. W ułamku sekundy dostrzegł coś, czego absolutnie nie
chciał widzieć. Obejmując mocno Lee, modlił się w duchu, by świadomość
najgorszego była tylko złudzeniem.
Delikatnie
odsunął ją od siebie. Łza rozpaczy momentalnie zakręciła się w jego oku, a
następnie spłynęła po śniadym policzku. Jedynie wyobraźnia mogła dostrzec dawny
blask jasnozielonych oczu i dołeczek w kąciku ust na niczym niezmąconej czerni.
Stali
tak przez dłuższą chwilę. Lee z oczywistych względów milczała, przepełniała ją
jednak nadzieja na usłyszenie głosu przyjaciela. Słuch dziewczynki bez twarzy
wyczulił się na tyle, że ciężki oddech chłopca drażnił uszy niczym najwyższe
tony.
-
To dla ciebie – powiedział chłopiec, wręczając długowłosej niebieską różę. –
Dopiero teraz zrozumiałem, co ten podarunek oznacza.
Lee
chwyciła go za rękę i wprowadziła do mieszkania. Zadrżał na widok trupiobladej
dłoni, napawał się jednak bijącym od niej ciepłem, będącym dostatecznym dowodem
na życie.
-
Mama jest w domu? – spytał.
Dziewczynka
pokiwała przecząco głową, Be domyślił się, że J udała się w końcu do szkoły. Ta
sama J, która jeszcze niedawno karmiła go ptasim mleczkiem!
Zaprowadziła
chłopca do znanego mu pokoiku z biblioteczką. Usiedli na łóżku, nie spuszczając
z siebie wzroku, jeśli można było powiedzieć tak o Lee.
-
Widzisz mnie? – zapytał.
Przytaknęła,
po czym ujęła dłoń Be i położyła ją na swojej klatce piersiowej w okolicach
serca.
-
Umierasz, prawda?
Nie
odpowiedziała. Wstała i wyszła na moment z pomieszczenia, wracając ze szklanym
wazonikiem wypełnionym wodą i włożoną weń niebieską różą. Położyła ozdobę na
biurku i przez chwilę wpatrywała się w nią przenikliwie.
-
Nieważne. I tak cię kocham, Lee.
Zadrżał
na dźwięk własnych słów, nie spodziewał się bowiem po sobie tak śmiałego
wyznania. Dziewczynka odwróciła się i wlepiła w niego przenikliwe spojrzenie,
skryte gdzieś w czarnej otchłani.
Usiadła
obok chłopca i ujęła obie jego dłonie. Nigdy wcześniej ani później nie odczuł
ciepła porównywalnego z dotykiem rąk dziewczynki bez twarzy. Zaraz jednak rozstał
się z tą przyjemnością, Lee bowiem schyliła się i zaczęła ściągać skarpetki. Be
z uwagą przyglądał się tej czynności, zastanawiając się nad jej celem.
-
To dla mnie? – spytał, gdy dziewczynka wręczyła mu swoją własność.
Pokiwała
twierdząco głową. Chłopiec obejrzał dziergane dzieła, przewlekane
nieregularnymi wzorkami. Spojrzał na Lee, która pokazywała palcem na siebie.
-
Sama je uszyłaś? – Potwierdziła przytaknięciem.
-
Dziękuję.
Już
miał zabrać się do wkładania skarpetek, kiedy dziewczynka powstrzymała go,
przytrzymując za nadgarstek. Gdy spojrzał na nią pytająco, uniosła drugą rękę i
palcem pokazała miejsce, gdzie niegdyś znajdowały się usta. Be zawahał się
przez moment, jednak widząc niezmienną postawę Lee, pochylił się i delikatnie
dotknął ją wargami we wskazanym miejscu. Przez tych kilka chwil bliskości
doznał nieznanego mu uczucia równoczesnej pełni i pustki, jakby w tym geście
zjednały się ze sobą nicość i nieskończoność, spełnienie i brak. Dopóki nie
oderwał ust, miał Lee całą dla siebie, zarazem jednak doświadczył ogarniającej
dziewczynkę i powoli postępującej czerni.
-
Chodź ze mną, Lee – zaproponował, gdy już stali przy wyjściu.
Pokiwała
przecząco głową. Pokazała palcem stopy Be, które schowane były teraz we
wzorzystych, dzierganych skarpetach.
-
Chodzi o mamę? – bardziej stwierdził niż spytał.
Lee
przytaknęła. Be spochmurniał, nie mogąc pogodzić się z rozstaniem. Dziewczynka
narysowała w powietrzu uśmiech na swoim braku twarzy, na co chłopiec lekko
uniósł kąciki ust.
-
Do zobaczenia, Lee – szepnął, przekraczając próg mieszkania. Aż do wschodniego
krańca zachodniej dzielnicy nie uronił łzy.
~
Etap
2./6. – Ostatni Apacz
Długo po
swej wędrówce Be nie umiał przypomnieć sobie, którędy dotarł z powrotem do
dzielnicy nędzy i jakim cudem nie umarł z głodu, rozpacz bowiem odebrała mu
wszystkie zmysły i stłumiła wszelkie potrzeby.
Przeklinał
chorobę. Przeklinał czarne oko za to, że uczynił go nieszczęśliwym. W końcu
przeklinał moment, w którym po raz pierwszy ujrzał Lee, a także dzień
wyruszenia w podróż. Gdy już miał przekląć w myślach matkę, uzmysłowił sobie,
że nienawiść prowadzi go donikąd.
Zanim
jeszcze przekroczył granicę ojczyzny dzieci bez twarzy, dał mu się odczuć
nieprzyjemny chłód. Wcześniej zdarzało się, że powiewał lekki, orzeźwiający
wiaterek, jednak nigdy zimno nie było tak dotkliwe.
Nie
miał przy sobie niczego do narzucenia, obejmował się więc rękami, szczękając przy
tym zębami. Dużym pocieszeniem okazały się zagrzane w skarpetkach stopy i za
duża koszulka, którą można było włożyć do spodenek.
Oprócz
lodowatych powiewów, dała mu się we znaki niemal niczym niezmącona cisza,
wcześniej przerywana ludzkim gwarem, odgłosami zwierząt czy poruszaniem się
pojazdów. Be uświadomił sobie, że choć kroczy główną drogą, od dłuższego czasu
nie natknął się na żadnego tubylca czy podróżnego. Dopiero po tym, co miał
wkrótce ujrzeć, zorientował się, gdzie tak naprawdę przebywał i skąd ten brak
znaku życia.
Musiał
podążać inną niż poprzednio drogą, nie rozpoznał bowiem tej części dzielnicy
nędzy. Trawa rosła tu gęściej, zaś tory kolejowe odnalazł dopiero później,
odbijające mocno w prawo, nie zaś biegnące równolegle do obranej przez niego ścieżki.
Pierwszą osobą, którą spotkał, jeśli można tak powiedzieć, zważywszy na
okoliczności, było leżące pośrodku pustkowia dziecko bez twarzy.
Be
podbiegł natychmiast do człowieczka, chcąc dociec przyczyny jego bezruchu. Chwycił
nieznajomego za ramię i przewrócił na plecy. Przyłożył ucho do jego klatki
piersiowej, jednak nie usłyszał spodziewanego bicia serca. Ułożył bezwładne
ręce na brzuchu, nogi zaś złączył razem, tylko tyle mógł zrobić dla pozbawionego
tchnienia tubylca. Podążył przed siebie, z trudem próbując nie wyobrażać sobie podobnej
sytuacji z Lee. Nie zaszedł daleko, nim dostrzegł coś, co bez przesady można
było nazwać cmentarzyskiem.
Dziesiątki
porozrzucanych po suchej ziemi drobnych ciał przyprawiły Be o dreszcze. W
niektórych miejscach z trudem przechodził pomiędzy ciasno ułożonymi obok siebie
pozostałościami po tutejszych mieszkańcach, z których twarzy, czy też ich
braku, nijak nie potrafił odczytać emocji towarzyszących przy umieraniu. Rozglądał
się z niepokojem, próbując jakimś cudem rozpoznać Boona – wciąż pamiętał imię,
jakie nadał w myślach swemu przyjacielowi.
Naraz
uzmysłowił sobie, że ogromną szansą może być poszukiwanie chłopca w skarpecie
na prawej nodze, w dodatku mającej dziurę w pięcie. Zaczął więc nie tylko
wypatrywać krótkowłosych dzieci, lecz również oglądał kolejne pary stóp. Choć
odeszła od niego wszelka nadzieja na spotkanie z żywą istotą, postanowił
sprawdzić, czy ktoś go nie usłyszy.
-
Boon! Boon, gdzie jesteś?! – powtarzał na okrągło, uważnie patrząc po kolejnych
schowanych w czarnej otchłani twarzach. Choć chłodny wiatr wciąż dawał mu się
we znaki, dopadło go dotkliwe uczucie pragnienia.
Ostatnim
razem bez problemu znalazł w dzielnicy nędzy niewielkie jezioro, z którego
czysta woda nadawała się do picia. Tory kolejowe pomogły mu wyznaczyć
odpowiedni kierunek, tak więc podjął żwawszy marsz, wciąż jednak przyglądając
się kolejnym dzieciom.
Znalazł
go przy brzegu. Jak wcześniej Boon trzymał się z dala od grupy, szukając
żywności obok przejeżdżających pociągów, tak teraz samotnie leżał przy
zbiorniku wodnym.
-
Boon! Boon, żyjesz?! – krzyczał Be, pędząc do utraty tchu.
Uklęknął
obok dziecka, delikatnie unosząc jego głowę. Przyłożył ucho do klatki
piersiowej i naraz się rozpromienił, usłyszawszy nieznaczne uderzenia serca.
-
Nie odchodź, przyjacielu – ledwie wydobywał z siebie drżący głos. – Nie rób mi
tego, Boon!
Głaskał
go po czole, odgarniając na bok pozlepiane od brudu kosmyki. Nie starał się
powstrzymywać płaczu – krople jedna po drugiej spływały po dziecięcych
policzkach, naraz tworząc wodospad rozpaczy.
-
Poznałem cię już z oddali – mówił, połykając słone łzy. – Nie musiałeś mieć
skarpety na nodze, wszędzie bym cię poznał!
Pochylił
się nad człowieczkiem, łkając głośno i bez opanowania. Naraz jednak
zesztywniał, czując na plecach dotyk dłoni.
-
Boon! – krzyknął, ujmując trupiobladą rękę. – Dlaczego ty?! – Po raz kolejny
wybuchnął płaczem. – Dlaczego wy wszyscy?!
Schował
twarz w dłoniach. Dopiero po chwili zauważył, że przyjaciel resztkami sił
próbuje napisać coś na mokrym od wody piachu.
-
Co robisz, Boon? – spytał, ocierając łzy.
Nie
czekał długo na odpowiedź, słowo bowiem było krótkie, ale za to bogate w
znaczenie.
GŁÓD
Mimo
koślawych liter, napis był czytelny. Wtedy Be otworzył szeroko oczy, w jednym
momencie bowiem zarówno pojął wszystko, jak i przestał cokolwiek rozumieć. Kolejny
potok łez zalał jego dziecięcą twarz na wspomnienie całodziennych żmudnych
poszukiwań żywności przez tutejszą ludność. Znów wyobraził sobie zmarniałą,
wychudzoną Lee, która nie jest w stanie nawet poprosić o cokolwiek.
Ponownie
chwycił Boona za rękę, tym razem jednak była to bezwładna kończyna, zimna jak
powiewający co chwilę wiatr. Be wydał z siebie przeraźliwy okrzyk, który
poniósł się echem przez całą okolicę, po czym mocno objął leżącego na wznak
przyjaciela.
Wiedział
już, że nie ma czego szukać w dzielnicy nędzy. Jedynym śladem, jaki pozostawił
po sobie, był starannie wypisany na mokrym piachu napis, który na długo
pozostał tak niezatarty, jak niezauważony.
TU SPOCZYWA BOON, WIELKI CZŁOWIEK
BEZ TWARZY. STAŁ SIĘ ON WIELKI, CHOĆ NIE DANO MU OSIĄGNĄĆ WIELKOŚCI.
~
Etap
1./7. – Kość zgody
Na widok
znanej dzielnicy, w której urodził się i wychował, w jego sercu na moment
zagościł pokój i szczęście. Zaraz jednak radość ustąpiła dawnej rozpaczy, która
kiedyś zatrze się pod wpływem czasu, jednak nigdy nie zaniknie.
Z
obojętnością przyglądał się kolejnym straganom, na których jak co dzień roiło
się od łowców wyprzedaży lub klientów zachłannych nawet bez specjalnej zachęty.
Przedzierał się przez tłum, obojętny na popychania czy mniej lub bardziej
przypadkowe kuksańce. Naraz jednak jego uwagę zwróciła przemykająca mu między
nogami włochata istota.
Siwy
kundelek nigdy nie ulegał nerwowej aurze, beztrosko przemierzając bazar i z
powodzeniem żebrząc o jedzenie. Nie inaczej było dzisiaj – psiak kłapał
pyskiem, żując coś, jak wynikało z zaangażowania wkładanego w tę czynność,
bardzo smakowitego.
Be
zapragnął nagle przywołać do siebie czworonoga, nie miał jednak przy sobie
niczego, co mogłoby wzbudzić jego zainteresowanie. Wychodząc w nieco odludne
miejsce, przykucnął, obserwując z uwagą zwierzaka. Kundelek siedział z wywieszonym
językiem, oglądając się za kolejnymi przechodniami.
-
Hej, piesku! – zawołał Be. Jednak dopiero, gdy zagwizdał, czworonóg nadstawił
uszu i zwrócił uwagę na chłopca.
-
Chodź do mnie – powtarzał, pogwizdując co chwilę. Posmutniał, widząc jak pies
odbiega w przeciwną stronę.
Tym
większe więc było jego zdziwienie, gdy po niedługiej chwili poczuł na nodze
dotyk mokrego nosa. Odwrócił się gwałtownie, o mało co nie potykając się o
wpatrzonego w niego zwierzaka. Psiak wesoło merdał ogonem, w pysku zaś trzymał
malutką kosteczkę.
-
A jednak przyszedłeś – mruknął Be, po czym uklęknął i zaczął głaskać czworonoga
po głowie. Kundelek usiadł i położył swoją własność na dłoni chłopca.
-
Chcesz aportować? – spytał, na co pies zareagował z żywym entuzjazmem.
Dziesięciolatek
wstał, zrobił duży zamach i rzucił kość daleko przed siebie. Nim zrobił kilka
kroków, siwy był już z powrotem. Be powtórzył czynność kilka razy, aż zaszedł w
najlepiej znaną mu okolicę.
Westchnął
głęboko na widok ledwie wyróżniającej się pośród licznych domostw chatki. Nim
podszedł pod same drzwi, w oknie ukazała się dobrze mu znana, najpiękniejsza na
świecie kobieca twarz.
-
Be! – okrzyknęła, wybiegając na powitanie.
Rzucili
się w objęcia, siwy kundelek zaś skakał wokół nich i szczekał głośno, jakby
podzielając entuzjazm. Trwali w mocnym uścisku przez kilka chwil, aż matka
oderwała od siebie syna i spojrzała mu głęboko w oczy.
-
Gdzieś ty się podziewał, Be?! Och, tak się martwiłam! Wejdź do środka.
Nim
zamknęła drzwi, do pomieszczenia wpadł rozbrykany czworonóg. Kobieta westchnęła
z dezaprobatą, jednak nie wygoniła kundla.
-
Widzę, że masz na nogach dwie skarpety – stwierdziła z uznaniem, spoglądając na
stopy chłopca. – I w dodatku niezniszczone. Jestem z ciebie dumna.
Pochyliła
się i ucałowała synka w czoło.
-
Nie uwierzysz, ile widziałem i kogo poznałem! – okrzyknął z entuzjazmem Be.
-
Najważniejsze, że nie wróciłeś boso – odparła z powagą matka. – Zjesz coś
dobrego?
Chłopiec
przytaknął ochoczo. Spojrzał na swoje stopy i kilka razy powtórzył w głowie
wypowiedziane przez kobietę słowa. Uśmiechnął się do siebie, w tej jednej
sekundzie bowiem pojął to wszystko, co jak dotąd nie układało mu się w sensowną
całość.
-
Najważniejsze, że nie wróciłem boso.
~
Epilog
– Śpiąca królewna
Dzień
chylił się już ku końcowi, gdy dziewczynka bez twarzy stała pośrodku swego
pokoju, wpatrzona w stojącą na biurku niebieską różę, wraz z którą powracały
najpiękniejsze wspomnienia. Tak naprawdę jej nie widziała, doskonale jednak
pamiętała, w którym miejscu ją postawiła. Wyciągnęła rękę, by dotknąć delikatnych
płatków, przypadkiem jednak natrafiła na kolczastą łodygę. Natychmiast odsunęła
ukłuty palec i odruchowo przyłożyła go w miejsce ust. Zamiast spodziewanej ulgi
poczuła zaledwie, jak kropelki krwi spływają po czarnej skórze.
Nazajutrz
obudziła się w wyjątkowo dobrym nastroju. Udała się do łazienki, pamiętając jak
co dzień o porannej toalecie.
Zanurzyła
trupioblade dłonie w cieknącej z kranu przy umywalce wodzie i przemyła twarz.
Niemałe było jej zdziwienie, gdy zamiast idealnie przeźroczystej cieczy
zobaczyła czarne zabarwienie. Ponownie nabrała odrobinę i spryskała policzki z
tym samym skutkiem. Sięgnęła do półki po mydło owocowe i zaczęła silnie
pocierać nim okolice oczu, nosa i ust. Z każdą chwilą coraz wyraźniej wyczuwała
kolejne części ciała.
Przetarła
twarz ręcznikiem, po czym spojrzała w wiszące nad umywalką lustro. Westchnęła
głośno na widok tak dobrze znajomych jasnozielonych oczu i dołeczka w kąciku
ust.
~~~~~~~~~~~~~~
Subskrybuj:
Posty (Atom)